poniedziałek, 7 lipca 2014

Don't be stupid, be a smarty, come and join the Korean Workers' Party!

Gdzieś tam, w temacie wystawiania operowej klasyki północnokoreańskiego reżimu we współpracy z jego funkcjonariuszami, przewija się wątek sztuki Sztuki. Drugorzędny dla samych autorek i autorów listu otwartego, w rozpętanej gównoburzy podniesiony do rangi jednego z głównych argumentów przez zakon broniący Bratkowskiej i ją samą. Zaznaczam, że specjalnie nie zajmuję się tu kwestią skandalicznej relatywizacji zbrodniczego i ludobójczego charakteru reżimu panującego w KRLD, przewijającej się bardzo obficie.

Wątek Sztuki w narracji obrończyń i obrońców w dwóch, zazębiających się, wersjach:
  1. Bratkowska i Nowicki nie zrobili nic złego wystawiając „Morze krwi”, bo jest to opera z lat 30. (nie jest) o wymowie antyimperialistycznej i feministycznej, która dopiero potem została użyta przez reżim. Nie można „karać” dzieła za to, co z nim „później” zrobiono. Jako przykład podawany był tu „Manifest komunistyczny”.
  2. Sztuka jest autonomiczna, próby przykrawania do niej kontekstu społecznego czy politycznego nieuchronnie prowadzą do jej wykoślawienia, partykularnego użycia i wreszcie cenzury, psując debatę publiczną.
Okazuje się, że istotna część polskiej „lewicy kulturowej”*, z reguły podchodząca co najmniej ironicznie zarówno do bogoojczyźnianej, pełnej patosu twórczości, jak i do elitarystycznego ubolewania nad „upolitycznieniem” sztuki – bezrefleksyjnie wpada w dokładnie te same pułapki. Jakby wyłączając, na potrzebę chwili, cały swój aparat krytyczny i intelektualne zaplecze.

Wymienione wyżej wersje spotykają się w punkcie sprzeciwu wobec analizowania sprawy wystawienia „Morza krwi” przez współczesny kontekst polityczny. „Tak, północnokoreański reżim jest totalitarny, ale jaki to ma związek z wystawieniem opery? Dzieło sobie, a realia sobie” - zdają się mówić. Przykłady, które pokazują niekonsekwencję prowadzących taką narrację, zbywane są przez nich stwierdzeniem: „ale to nie to samo!”. Dlaczego walczymy z symbolem ze swastyki w przestrzeni publicznej, skoro to hinduski symbol szczęścia? „Ale to nie to samo!”. Dlaczego rugujemy z debaty publicznej negowanie istnienia obozów koncentracyjnych? „Ale to nie to samo!”.

Według narracji zakonu pod wezwaniem Bratkowskiej i Nowickiego „to nie to samo”, bo omawiana opera jest „rewolucyjna i feministyczna”, a jej wystawienie ma „potencjał subwersywny”. W tym momencie pozostaje już tylko zapłakać nad swojskim „lewym brzegiem Sekwany” i jego intelektualną nieporadnością, dla kamuflażu przebraną w akademickie szaty. Środowisko to, zamiast wykonania deklarowanej z zapałem pracy krytycznej, zachowuje się jak idealny „naiwny odbiorca”, niezbyt do tego rozgarnięty. Za „feministyczną” uznaje więc reżimową ramotę, której głównym celem – tak w czasach jej powstania i wyprodukowania, czyli w 1971 – jest propagowanie militaryzmu, nacjonalizmu oraz oczywiście – wiary w Ukochanego Przywódcę. Dla stwierdzenia „feministycznego” charakteru wystarcza naiwnym „krytykom kultury” to, że kobiety sięgają w niej za broń i walczą z najeźdźcą.

Jaka osoba, zajmująca się zawodowo krytyczną analizą praktyk kulturowych, w tym sztuki, zakończyłaby swoją refleksję przy analizie, dajmy na to, „Symfonii Donbasu”Wiertowa, na konstatacji, że to (formalnie imponujące) dzieło sławi wysiłek ludzi pracy oraz bohaterską walkę z ateizacją i zabobonem? Kto zdrowy na ciele i umyśle, przeczytałby tekst piosenki „Ostatni drakkar” zespołu Honor i stwierdził, że wyraża ona dążenia podbitego przez wyznawców obcej wiary ludu? Wreszcie, jaka osoba z opisywanej grupy stwierdziłaby, że nagrana AD 2012, przy wsparciu środowiska „walczącego o pamięć o Żołnierzach Wyklętych”, piosenka „Jedna chwila” Kasi Malejonek (utwór dotyczy „Inki”), jest „feministyczna” bo dotyczy walczącej z bronią kobiety?

Powyższe odczytania nie są krytyczne, nie są „subwersywne”, nie są wreszcie przykładem „nieustannego kwestionowania rzeczywistości”, jak chciałby tego Rafał Majka. Dokładnie tak, jak nie można nazwać odczytaniem krytycznym wystawienie opery wyprodukowanej przez reżim bez słowa komentarza, bez chwili namysłu nad tym, co politycznie tego typu działanie „robi”. Co może robić i jak zostać wykorzystane niech podpowie fakt, że „akurat trwa miesiąc upamiętniania Kim Ir Sena z okazji 20 rocznicy śmierci, a ambasady KRLD na całym świecie organizują wraz z lokalnymi sympatykami idei dżucze wydarzenia kulturalne upamiętniające 20 rocznicę śmierci Umiłowanego Przywódcy. Od Nigerii po Bangladesz wielkiego prezydenta upamiętnia się - jak donosi KCNA - wystawami, występami teatralnym i pokazami filmowymi...”.

Ludzie, którzy spędzają życie na, pardon my French, dojebywaniu się do (i często, może nawet z reguły, słusznie) codziennych praktyk kulturowych, takich jak: piłka nożna, seriale telewizyjne, media, etc. za ich opresyjny wymiar, nawet nie mrugną okiem w przypadku bronienia tez, że „Morze krwi” jest takie rewolucyjne i feministyczne. A z drugiej strony, że przecież zupełnie wyabstrahowane od jego bieżącego wymiaru i związanego z całą sytuacją kontekstu.
(Swoją drogą, zwrot: „nieustanne kwestionowanie rzeczywistości” kojarzy się w tym kontekście bardziej z „nieustannym kwestionowaniem rzeczywistości” w wydaniu ruchów antyszczepionkowych, zwolenników kreacjonizmu oraz negacjonistów, niż z konsekwentną postawą krytyczną.)

Wreszcie, jakim cudem ta, obcykana tak w postmodernizmie, marksizmie, feminizmie itd. metodologiach „lewica kulturowa” nie widzi absolutnie kampowego wymiaru „Morza krwi” z jednej oraz zachowania Bratkowskiej i Nowickiego z drugiej strony? Szczerze mówiąc, gdy pierwszy raz usłyszałem zbitkę: „Morze krwi”, „Kim Ir Sen”, „Korea Północna”, „opera”, „Bratkowska” - pomyślałem od razu o „Springtime for Hitler”, musicalu jaki wystawia para głównych bohaterów „Producentów” Mela Brooksa. Niestety, zamiast tego duet B&N wolał wnieść do polskiej kultury „Morze krwi” w wersji sauté i na deser z tezami o „ciekawych rozwiązań” i „państwowym feminizmie” panującym w Korei Północnej. To się nazywa „przygoda intelektualna”!

Przykro patrzeć na objawienie się w Polsce naszej własnej wersji „lewego brzegu Sekwany”, z jego mieszkankami i mieszkańcami łykającymi jak młode pelikany najbardziej tępą, totalitarną propagandę, przekonanymi, że w ten sposób walczą z kapitalistycznym imperializmem. Hej, to już było! Tak więc zamiast opery, dostaliśmy farsę.

*Rozumiem przez to określenie osoby pozycjonujące się na lewicy i zajmujące się „krytyczną analizą kultury” (as in „teoria krytyczna”): jej dzieł, praktyk etc., zwłaszcza w kontekście akademickim.
 

czwartek, 21 listopada 2013

Ruch Narodowy, czyli sojusz nerdów z kibolami

Każdy, kto przeszedł ścieżkę szkolnej edukacji, zna podstawowy podział wśród uczniów i uczennic: na kujonów i "fajne dzieciaki". W naszej - tj. 20- i 30-latków - wyobraźni kulturowej odwzorowany jest on głównie przez typowe amerykańskie liceum, w którym elitą są głośni, butni, chamscy i dobrze wyglądający "sportowcy" ("jocks"). Szkolni pariasi to rzecz jasna kujony w okularach, pasjonujące się matematyką, grami video oraz Dungeons & Dragons. Ci pierwsi generalnie grają w futbol, zaliczają panienki i prześladują nerdów, ci drudzy zaś głównie są prześladowani i marzą o tym, by to oni byli cool i zaliczali panienki.

http://2.bp.blogspot.com/-eiqQI7QJZdg/UHD9i9BlTBI/AAAAAAAAAgk/Y6XA02WYi08/s1600/Jocks_and_Ed.jpg 
http://deathandtaxesmag.wpengine.netdna-cdn.com/wp-content/uploads/2013/10/revenge-of-the-nerds-original.jpg
Powyżej: ikoniczne przedstawienie relacji "nerds vs jocks" oraz fantazja nerda o zdobyciu statusu dającego szansę na panienki.

W polskich warunkach ów podział wygląda z grubsza tak samo: "kujony" z powodu swoich zainteresowań, wyglądu, niekrytej chęci do nauki i/lub marnych umiejętności społecznych są szkolnymi wyrzutkami. Stanowią jednocześnie łatwy łup w uczniowskiej grze o status, która jest tym bardziej bezlitosna i zacięta im bardziej nieegalitarne jest dane społeczeństwo. Tak więc w "klasycznych" Stanach Zjednoczonych oraz w Polsce odbywa się ona w oparciu o bicie, zastraszanie, szyderstwa, kpiny, poniżanie itd. Been there, done that, zresztą - każdy/a, kto siedział w szkole przez 6, 9 czy 12 lat ten/ta wie.

"Fajne dzieciaki" cieszą się więc w szkolnej społeczności wysokim statusem, o ile są wystarczająco agresywne, władcze lub charyzmatyczne, by zagarnąć "pod siebie" szkolną - symboliczną i fizyczną - przestrzeń. Gros uczniowskich klik posiada podporządkowane sobie, z reguły strategicznie położone, miejsca: w przypadku "jocków" jest to przykładowo kibel, bo można w nim jarać szlugi i prześladować kujonów. Gra o pozycję odbywa się oczywiście także za pomocą symboli statusu - ciuchy, gadżety, etc.

Gdy szkolne osiłki z "paczki" sprawiają psychiczne i fizyczne manto "odmieńcom" i "kujonom", co robią ci ostatni? Tworzą własne "paczki", angażują się w subkultury muzyczne i tak dalej. Nic nie daje takiego ukojenia w przypadku stresu z powodu możliwości stania się obiektem szydery czy załapania wpierdolu jak grupa wsparcia, składająca się z podobnych tobie nieszczęśników. Uczestnictwo w subkulturze daje też poczucie/namiastkę kontroli nad otaczającą cię, z reguły nieprzyjazną rzeczywistością oraz wreszcie szansę zdobycia uznania i akceptacji (bo np. jesteś "true" metalem i wylicytujesz bez mrugnięcia okiem wszystkie nazwy albumów cenionego w grupie zespołu, o posiadaniu kompletu merchandise'u nie mówiąc).
Światy "kujonów" i "fajnych dzieciaków" rzadko się przeplatają. Ci pierwsi skrycie marzą o dostępie do grupy fajnych i lubianych, ale jedyna interakcja poza kolejnymi brutalnymi przypominajkami o nierówności statusu to ta, gdy "kujon" może posłużyć jako cenny zasób wiedzy na klasówce. Albo gdy trzeba zgłosić się do odpowiedzi w trakcie rytualnego odpytywania z zadanego materiału. Gdy "kujon" zrobi coś wystarczająco ofiarnego, może zostanie nawet nagrodzony jakimś symbolicznym poklepaniem po plecach przez klasowego terrorystę?

Ostatnio doszło jednak (IMHO) do niespodziewanego sojuszu.

Gdy patrzę bowiem na narybek Ruchu Narodowego; czytam chuligańskie relacje o "gimbach biegających w kółko bez sensu"; obserwuję ikonografię "narodowych" gadżetów w stylu ciuchów i komiksów - mam nieodparte wrażenie, że oto zbiły się w jedną grupę dwa, diametralnie różne środowiska. Połączyło je zaś to, co łączy dorastających mężczyzn od wieków - zabawa w przemoc i dominację.

Macherzy z obecnego Ruchu Narodowego, w stylu Bosaka, Holochera czy Zawiszy (ten pierwszy musiał sam być dawniej "kujonem", ten drugi sądząc po stylówie był pewnie typowym szkolnym "bully"), doszli w końcu do wniosku, że kulturowo, w Polsce, jednak nie sprzeda się nacjonalizmu brunatnymi (sorry, "piaskowymi") mundurami i czarnymi krawatami. To jednak trochę za dużo. Ale przez "orła białego", "rycerzy", "husarię", "żołnierzy wyklętych"? "Doskonały strzał, milordzie!"

http://bi.gazeta.pl/im/9a/a7/c1/z12691354Q,Plakat-promujacy-Marsz-Niepodleglosci-2012.jpg 
 Powyżej: husarz, anioł-dziewica i żołnierz wyklęty.
 To + oczywiście klasyczny, faszystowski sos nienawiści wobec "pedałów", "lesb", "Żydów", "komuchów", "brudasów" i tak dalej. Sos smakuje zarówno "nerdom" jak i kibolom - ci ostatni predylekcje do przemocy i agresji wobec "odmieńców" mają wpisane w "etos". A ci pierwsi?
"Kujon" może wreszcie poczuć siłę z poczucia przynależności do grupy - i to nie byle jakiej, bo samego "narodu". I to polskiego, z wielowiekową, chwalebną historią, rycerzami, husarzami, żołnierzami wyklętymi i tak dalej. Może też razem z grupą "walczyć" przeciwko "wrogom ojczyzny": "pedałom", "imigrantom", "muzułmańskiej dziczy" (Polska przedmurzem chrześcijaństwa, tatarzy, Wiedeń i Sobieski ). W końcu można naprawiać historię w realu i uczynić Polskę wielką, już nie tylko w trakcie gry w Europę Universalis. Wreszcie - cóż to za rozkosz stać po stronie bijących, a nie bitych.

Czemu jednak kibole - członkowie wszystkich szkolnych grup "fajnych dzieciaków" jak Polska długa i szeroka - taki alians akceptują? Mniej więcej z tego samego powodu, dla którego "kujon" przestaje być wyszydzany w trakcie klasówki albo odpytywania. "Kujon" dostarczy dzięki swojej wiedzy tak potrzebnej historycznej legitymizacji bieżącej przemocy - to on będzie w stanie stworzyć narrację "kiboli jako współczesnych żołnierzy wyklętych", zorganizować marsz "ku czci" (nieważne w sumie kogo i czego, ważne że "polskość" i "ku chwale ojczyzny"), zmontować efektowny klip, itd.

Ten mariaż widać też na poziomie instytucjonalnym, tj. sojuszu między Młodzieżą Wszechpolską a ONR-em. MW od zawsze miała charakter "studencki" - clou była w niej przede wszystkim praca zmierzająca do zrobienia z siebie prawicowego polityka. ONR był - i jest - o wiele bardziej siłowy, nastawiony na akcje bezpośrednie, chętnie sięgający do skinowskiego i kibolskiego zasobu.

Sojusz "kujona" z kibolem jest jednak trwały o tyle, o ile ten pierwszy nie wchodzi w paradę temu drugiemu. Kibol bowiem, kierujący się najbardziej patriarchalnym modelem samca alfa jaki tylko może być, nigdy nie zniesie tego, by warunki dyktował mu ktoś od niego słabszy. Nic więc dziwnego, że dostało się lekko chłopcom ze "Straży Niepodległości" - w końcu żaden frajer nie będzie dyktował, czy dymić czy nie dymić.

W podobnym szachu trzymani są też liderzy Ruchu Narodowego - bez wszystkich tych "dobrych patriotów", którzy skłonni są w "obronie ojczyzny" podpalać czyjeś mieszkania cała inicjatywa straci swój niepowtarzalny powab brutalnej siły. Co do "kujonów" zaś, to być może kilku z tych, potraktowanych najkiem albo glanem, zrezygnuje z tej dość nieciekawej zabawy na rzecz powrotu do Europy Universalis, klejenia modeli czy kółka historycznego. Dla większości jednak pewnie nic już nie przebije cudownego, wspólnotowego uniesienia na "marszu patriotów" i poczucia władzy nad skażonym "lewactwem", "pedalstwem" i "islamizmem" społeczeństwem.

niedziela, 17 listopada 2013

Ruch Narodowy, czyli młotek establishmentu

Na tegorocznym Święcie Niepodległości w pełni objawiła się faktyczna rola pełniona przez Ruch Narodowy w ramach systemu politycznego III RP. Mimo tak żarliwie deklarowanej antysystemowości, niepokorności, rewolucyjności wreszcie - RN jest w istocie doskonale pasującym komponentem naszego społeczno-ekonomicznego (nie)ładu. Ruch Winnickiego, Zawiszy i Bosaka spełnia bowiem rolę młotka w rękach elit i posiadaczy.

Bardzo słusznie i trafnie wskazują na to stanowiska i oświadczenia wydane po 11 listopada przez ruch anarchistyczny. Uczestnicy Marszu Niepodległości, którzy atakowali warszawskie skłoty, robili to z powodu klasycznej nienawiści do "obcych". Osoby LGBTQ, skłotersi, anarchiści, socjaliści, "lewacy", artyści, Romowie, muzułmanie, bezdomni i tak dalej... Oni wszyscy w jakiś sposób nie spełniają wymyślonych norm "polskości". Tak się składa, że część z tych grup i ich aktywności jest nie na rękę również kapitalistycznym elitom. Wyeliminowanie skłotersów i opróżnienie zajmowanego przez nich budynku byłoby nie lada gratką dla właścicieli nieruchomości i developerów. Organizacje i środowiska pozaparlamentarnej lewicy zawsze będą solą w oku establishmentu. Choć są one w większości słabe, to wciąż uznawane są za zbyt silne - ostatnim krzykiem mody prawicowych mediów (sprawujących troskliwy patronat nad Ruchem Narodowym) jest ciągłe załamywanie rąk nad wszechobecnym "lewactwem" oraz "socjalizmem". Histeria charakterystyczna dla syndromu oblężonej twierdzy miesza się z triumfalistycznymi deklaracjami o zupełnej marginalizacji lewicy w Polsce. W prawicowej propagandzie jest ona więc jak słynny kot Schrödingera - wszechpotężna i nic nieznacząca zarazem. W każdym razie, gdy liderzy RN oraz głaszczący ich po główkach prawicowi publicyśći w rodzaju Rafała Ziemkiewicza rozpętują kampanię nienawiśći do "lewaków", prowokując tym samym zagrożenie życia i zdrowia lewicowcych aktywistów i aktywistek - stoją po stronie kapitalistycznego establishmentu. "Polscy patrioci" chętnie bowiem zrobią porządek nie tylko ze skłotersami, ale również ze związkowcami walczącymi z nieuczciwym pracodawcą, czy aktywistami interweniującymi w obronie uchodźców.

Prawicowi pałkarze są niezwykle użyteczni także dla dwóch pozostałych grup establishmentu - rządu i głównonurtowych mediów. Tuskowi, Sienkiewiczowi i Komorowskiemu dostarczają doskonałego pretekstu do "przykręcania śruby" - oraz pozowania na silnych przywódców, którzy "zrobią porządek". Obsługują oni taką retoryką sentymenty swojego "centrowego" elektoratu - tej części klasy średniej, która bardzo ochoczo "zrobiłaby porządek" nie tylko z prawackimi zadymiarzami, ale i z "plebsem" (bezrobotnymi, bezdomnymi, ubogimi) jako takim. To straszne i zabawne (... za pierwszym razem jako tragedia, za drugim jako farsa), jak bardzo podobny jest modus operandi Ruchu Narodowego oraz tak znienawidzonego przez nich elektoratu PO.

Mediom w rodzaju TVN i Polsatu narodowcy dostarczają natomiast znakomitej okazji do przywalenia lewactwu przez zabieg symetrii. Tym razem było o to trudniej, bo Marsz Niepodległości mimo pozostawienia go samemu sobie i tak doprowadził do burd. Ale i tak uprawianie symetriozy trzymało się - i będzie trzymać się - mocno. W temacie tropienia "socjalizmu" tzw. "liberalne" media niewiele przecież ustępują "wSieci" albo "Uważam Rze". Budowanie symetrii pozwala upiec dwie pieczenie na jednym ogniu - z jednej strony dowalić "wywrotowcom" i "warchołom" (copyright Wojciech Maziarski), z drugiej napędzić klientów pomysłom zaostrzania prawa, ograniczania wolności demonstracji itd.

Tusk i spółka rozgrywają więc narodowców jak chcą (a nuż uda się też przy okazji urwać coś PiSowi przez RN...), przy uciesze ich samych (w końcu Marsz był spokojniejszy, niż rok temu, prawda?), mediów, posiadaczy oraz "centrowej" gawiedzi. Być może Bosak albo Zawisza nawet zdają sobie z tego sprawę - są jednak zbyt cyniczni i żądni władzy by im to (przynajmniej na razie) przeszkadzało. Cała reszta "obozu narodowego" będzie natomiast dalej tkwiła w przekonaniu, że napadami, pobiciami i podpaleniami walczą przeciwko Tuskowi o "lepszą Polskę".

wtorek, 22 stycznia 2013

Papież, faszyzm, kapitał

Po raz kolejny na jaw wychodzi, jak blisko siebie była (i jest) tytułowa trójka. We wczorajszym artykule opublikowanym na The Guardian, autorzy i autorka: David Leigh, Jean François Tanda  i Jessica Benhamou, opisują jak papiestwo budowało finansową potęgę na milionach otrzymanych od... Benito Mussoliniego. Dziś, kwota która narosła na tamtych pieniądzach przekracza 500 milionów funtów.

Przytoczę wydarzenia z tekstu w porządku chronologicznym. Jest więc rok 1929. We Włoszech - od czterech lat - rządzi Duce. Szukając możliwości umocnienia faszystowskich rządów Mussolini pertraktuje (od 1926) z Piusem XI w sprawie uznania papiestwa za niezależne, suwerenne państwo. Negocjacje kończą się sukcesem - to jest podpisaniem Traktatów laterańskich. Szerzej o ich treści w linkach i Googlach, odnośnie tekstu z Guardiana ważny jest trzeci traktat. Na jego mocy Włochy miały wypłacić państwu watykańskiemu 1 miliard 750 milionów lirów (około 100 milionów dolarów), celem zadośćuczynienia za przejęte przez Włochy od 1860 roku posiadłości kościelne. Ta właśnie kwota miała stać się finansowym zabezpieczeniem Kościoła katolickiego.

Pieniędzmi zajął się przyboczny Piusa XI, Bernadino Nogara. Już w 1931 roku Nogara założył w Luksemburgu zagraniczną spółkę (offshore company): Groupement Financier Luxembourgeois (w skrócie Grolux), która miała "zajmować się" kupowanymi przez Watykan aktywami. Warto przytoczyć za tekstem, że Luksemburg stworzył w 1929 jako jeden z pierwszych krajów strukturalne warunki do funkcjonowania raju podatkowego.

W 1932 roku, Nogara założył brytyjską filię spółki: British Grolux. Wraz z wybuchem wojny, środki ulokowane zarówno w Grolux, jak i brytyjskiej filii przesunięte zostały do Stanów Zjednoczonych i (oczywiście) Szwajcarii. Na ślad operacji prowadzonych przez finansowego agenta Piusa XI w 1943 roku wpadli Brytyjczycy, którzy oskarżali go o pranie brudnych pieniędzy. Nogara transferował udziały we włoskich bankach do szwajcarskiej spółki Profima SA. Brytyjczycy określili te działania, cytuję: "mianem "manipulacji" watykańskimi finansami, służących obcym celom politycznym". Przypomnijmy: chodzi o pieniądze otrzymane od faszystowskiego rządu Mussoliniego.

Machloje Nogary (tudzież "finansowa optymalizacja", jakby się to dzisiaj mówi) wyszły na jaw ponownie w 1945 roku, w przechwyconej tajnej wiadomości z Watykanu do osoby kontaktowej w Genewie. Papieski prawnik próbował tym razem - w ocenie Brytyjczyków - przetransferować udziały z dwóch francuskich firm z rynku nieruchomości, do Profimy, tak by nie wpadły w ręce francuskiego rządu, który potraktowałby je jako wrogie środki finansowe.

Przeskakujemy szybko do roku 1999. Reorganizacja spółek: British Grolux Ltd i Cheylesmore Estates, doprowadziła do przejęcia całego posiadanego przez nie zasobu nieruchomości przez "następcę": British Grolux Investments. Jak wyśledzili dziennikarze Guardiana, długa historia udziałów we wspomnianych spółkach prowadzi do... Profimy SA.

W 2006 roku, idąc chronologicznie wydarzeniami opisanymi w tekście, British Grolux Investments kupuje nieruchomości w Wielkiej Brytanii - w tym tak prestiżowych miejscach jak St James's Square oraz New Bond Street. Na łączne zakupy w tamtym roku Watykan wydał 15 milionów funtów. To niewiele, jak na 570 milionów funtów, posiadanych przez specjalną jednostkę funkcjonującą w ramach APSA: Amministrazione del Patrimonio della Sede Apostolica. Kwotę w ramach badania sprawozdań finansowych ustaliła w 2012 roku Rada Europy.

Oczywiście, żadna z osób związanych z sutymi procentami od faszystowskiego kapitału nie udziela żadnych informacji. Ani przedstawiciele udziałowców w British Grolux Investments: John Varley i Robin Herbert, ani sekretarz spółki: John Jenkins, ani Paolo Mennini, kierujący wspomnianą już sekcją w APSA. Na pytania dziennikarzy o to, dlaczego dziedzictwo pieniędzy Mussoliniego wciąż pozostaje tajne, nie odpowiedział także - rzecz jasna - nuncjusz apostolski w Londynie, arcybiskup Antonio Mennini.

---

Z tekstu wyłania się obraz Kościoła katolickiego jako typowej, nowoczesnej korporacji, przecierającej szlaki off-shoringu i ucieczek w raje podatkowe dla współczesnych nam Kulczyków, Czarneckich, rosyjskich oligarchów i managerów z Lehmann Brothers czy JP Morgan. Być może i łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogatemu wejść do królestwa niebieskiego - ale jakże łatwiej temu bogatemu jest panować na ziemi. Tej ziemi.

niedziela, 14 października 2012

Polska, czyli gospodarka oparta na wiedzy

Jak informuje HotMoney.pl,

"Bezrobocie wśród młodych osób rośnie nieubłaganie. Studenci radzą sobie więc w inny sposób.

Z badań prof. Jacka Kurzępy z Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej we Wrocławiu wynika, że co piąty student w województwie zarabia w seksbiznesie.
W ubiegłym roku przepytano prawie 150 sponsorowanych studentek i studentów z 7 polskich uczelni.

Okazało się, że prostytucją na studiach zajmują się najczęściej 21-letnie studentki, które stanowią 29% z badanej grupy (najwięcej z kierunków filologicznych: 25%, i z pedagogiki: 18%) oraz 20-letni studenci, którzy stanowią 32% całości badanych (głównie z kierunków ścisłych i wychowania fizycznego, po 13,5%)."


Świetlana przyszłość studentów kierunków ścisłych w kraju gospodarki opartej na wiedzy.