Od ponad kilku tygodni pojawiają się na łamach gazet i portali teksty dotyczące współczesnej młodzieży. Przekrój jest szeroki: od Baumana, przez teksty w Wybiórce, skończywszy na Janie Hartmanie w Tygodniku Powszechnym. Różny jest w związku z tym poziom refleksji, frazą łączącą natomiast teksty Baumana i cykl artykułów są słowa o "straconym pokoleniu". Ten pierwszy mówi o "pokoleniu wyrzutków", wskazując na to, że mamy prawdopodobnie do czynienia z pierwszą generacją dorastającą po II Wojnie Światowej która będzie "borykać się z perspektywą spadku na niższy szczebel społecznej hierarchii". Tekst jest bardzo dobry i warto go przeczytać w całości, zanim przejdzie się do lektury poniższej notki.
Ciekawe potrafią być też, o dziwo, teksty z Wyborczej. O ile jednak wiedza o skali bezrobocia wśród młodzieży, braku przydatności lat spędzonych na nieustannym kształceniu i podnoszeniu kwalifikacji, o którym pisze Bauman jest cenna, o tyle redaktorzy Gazety niestety nie zatrzymują się na tym i chyba każdy z cyklu tekstów okraszają starymi, dobrymi neoliberalnymi radami. "To może ulgi dla przedsiębiorców w zamian za zatrudnianie młodych? To może dopłacanie do staży? To może płacenie firmom za to, że w ogóle zechcą kogokolwiek zatrudnić, bo przecież chyba za mało podatnicy władowali kasy w biedne, wrażliwe prywatne biznesy z okazji kryzysu i generalnie - czemu nie?!". Za mało wolnego rynku w wolnym rynku, za mało prywatyzowania zysków i upubliczniania strat. Gazeta Wyborcza przypomina grzecznego ucznia, prymusa siedzącego w pierwszej ławce, który z szacunkiem i zrozumieniem powtarza słowa swojego mistrza:
Ale OECD zaleca też kurację, która dla wielu młodych może wydać się przekleństwem. Chce popularyzacji krótkookresowych umów na początkowym etapie kariery, by były one dla adeptów pierwszym krokiem do bardziej stabilnego zatrudnienia.
Lekiem na truciznę prekariatu ma być więc jeszcze więcej trucizny. Fight fire with fire.
Zupełnie inny charakter ma tekst Jana Hartmana. Tutaj nie ma tego nudnego spojrzenia na uwarunkowania ekonomiczne. Tutaj mamy do czynienia z gorącym, jak to określił Onet.pl, "frontalnym atakiem na polską młodzież". Prof. Hartman z wyżyn mądrości i autorytetu mówi:
Nie dla niego wysmakowane dysputy, elegancja i styl. Jego „sztuka życia” to zaledwie użycie. Szybkie i byle jakie. Piwo, muza, plaża, seks. Dla bardziej wymagających jeszcze kino i Msza. I żeby się nie narobić. To jest właśnie „godne życie” i to jest „własne zdanie”.
Prof. Hartman przez większość tekstu przedrzeźnia wypowiedzi swoich studentów i studentek. A w zasadzie to wręcz znęca się nad ich językową i intelektualną nieporadnością, z uporem godnym lepszej sprawy przerysowując nieudolne posługiwanie się zwrotami typu "własne zdanie". Gdy doda się do tego sformułowania w stylu:
W taki sposób masy skonsumowały przesłanie liberalne"; "Ten zaś, kto chciałby wejść w rolę jakiegoś mentora racji publicznych, wywyższając się tym samym ponad innych, zasługuje na potępienie jako wróg równej wolności.
Jedyne co we mnie pozostaje to poczucie niechęci do autora, stawiającego się w roli mentora racji publicznych przemawiającego do mas otumanionej młodzieży. Cały tekst prof. Hartmana można niestety sprowadzić do frazesów: "Kiedyś było lepiej" czy "Ta dzisiejsza młodzież". Mniej więcej tak samo obmierzłych jak poglądy młodzieży uczonej przez autora. Bo przecież narzekania na "tą dzisiejszą młodzież" pojawiały i pojawiają się w każdej epoce. Wraz z przekonaniem, że "my byliśmy inni". Czy faktycznie? Na ile inne były pokolenia naszych (urodzonych w końcówce lat '80, na początku lat '90) rodziców i dziadków? Czy ich członkowie i członkinie en masse żyły "dążeniem do prawdy" (czymkolwiek ona jest)?
Intelektualnej płycizny, "lenistwa" czy "piwa, muzy, plaży, seksu" w prawie każdym pokoleniu jest pełno. Czy tęskno prof. Hartmanowi do wiktoriańskiej Anglii, pełnej nienagannie ubranych gentlemanów spacerujących od jednego burdelu do drugiego? A może do pięknych lat II Rzeczpospolitej, znanej ostoi prawdy i moralności? Przykłady można by mnożyć, szukając tych złotych czasów do których tęskni prof. Hartman. Gratulacje dla tego, komu uda się je odnaleźć.
Poświęcenie całej swojej publicystycznej energii na epitety dot. pustej, zdegenerowanej młodzieży powoduje, że Hartman podchodzi do rzeczywistości równie płytko jak oskarżana przez niego młodzież. Bo co to za analiza, która sprowadza się do narzekania "na upadek obyczajów" i westchnień za "starymi dobrymi czasami"? Co to za analiza, która zajmuje się przyczynami, ale już nie skutkami? Bo u Hartmana, po jednozdaniowym "Krzywdzimy swoje dzieci!", perspektywa tego, że ktoś tę młodzież przecież wychował, znika. Kropkę nad i, jeśli chodzi o prof. Hartmana, stawia wypowiedź w tekście "Ofiary modnych studiów" z Newsweeka. Warto zacytować w całości:
Studiują masy, więc wartość dyplomu drastycznie spadła. Studia nie są już przeznaczone dla ludzi inteligentnych, tylko przeciętnych. Przeciętnie inteligentnych, przeciętnie utalentowanych i przeciętnie zmotywowanych – mówi prof. Jan Hartman, filozof i wykładowca Uniwersytetu Jagiellońskiego. – Magister jest dziś wart mniej niż przedwojenny maturzysta. Trudno oczekiwać, żeby ktoś traktował poważnie tytuł uzyskany na studiach, gdzie wystarczy zapłacić, przekleić parę rzeczy z internetu, zdać prymitywne testy i odebrać dyplom – dodaje prof. Hartman.
Trudno oczekiwać, żeby ktoś poważnie traktował człowieka, który poważny problem sprowadza do kilku ogólnikowych banałów, westchnień za tym "jak to kiedyś dobrze było" i ubolewania, że studiują masy. Tytuł profesorski nie chroni, jak widać, przed intelektualną płycizną.
Wspólny dla Hartmana i Gazety Wyborczej jest brak próby dociekania tego, jak wychowywali się obecni 20-latkowie - kto i co wpajał im aż do momentu wkroczenia w dorosłość. Bez tej refleksji pozostaniemy na poziomie nudnego narzekania i rozdzierania szat, korzystnego tylko dla uspokajania sumienia, ale z pewnością nie dla prawdziwej analizy.
Ciekawe potrafią być też, o dziwo, teksty z Wyborczej. O ile jednak wiedza o skali bezrobocia wśród młodzieży, braku przydatności lat spędzonych na nieustannym kształceniu i podnoszeniu kwalifikacji, o którym pisze Bauman jest cenna, o tyle redaktorzy Gazety niestety nie zatrzymują się na tym i chyba każdy z cyklu tekstów okraszają starymi, dobrymi neoliberalnymi radami. "To może ulgi dla przedsiębiorców w zamian za zatrudnianie młodych? To może dopłacanie do staży? To może płacenie firmom za to, że w ogóle zechcą kogokolwiek zatrudnić, bo przecież chyba za mało podatnicy władowali kasy w biedne, wrażliwe prywatne biznesy z okazji kryzysu i generalnie - czemu nie?!". Za mało wolnego rynku w wolnym rynku, za mało prywatyzowania zysków i upubliczniania strat. Gazeta Wyborcza przypomina grzecznego ucznia, prymusa siedzącego w pierwszej ławce, który z szacunkiem i zrozumieniem powtarza słowa swojego mistrza:
Ale OECD zaleca też kurację, która dla wielu młodych może wydać się przekleństwem. Chce popularyzacji krótkookresowych umów na początkowym etapie kariery, by były one dla adeptów pierwszym krokiem do bardziej stabilnego zatrudnienia.
Lekiem na truciznę prekariatu ma być więc jeszcze więcej trucizny. Fight fire with fire.
Zupełnie inny charakter ma tekst Jana Hartmana. Tutaj nie ma tego nudnego spojrzenia na uwarunkowania ekonomiczne. Tutaj mamy do czynienia z gorącym, jak to określił Onet.pl, "frontalnym atakiem na polską młodzież". Prof. Hartman z wyżyn mądrości i autorytetu mówi:
Nie dla niego wysmakowane dysputy, elegancja i styl. Jego „sztuka życia” to zaledwie użycie. Szybkie i byle jakie. Piwo, muza, plaża, seks. Dla bardziej wymagających jeszcze kino i Msza. I żeby się nie narobić. To jest właśnie „godne życie” i to jest „własne zdanie”.
Prof. Hartman przez większość tekstu przedrzeźnia wypowiedzi swoich studentów i studentek. A w zasadzie to wręcz znęca się nad ich językową i intelektualną nieporadnością, z uporem godnym lepszej sprawy przerysowując nieudolne posługiwanie się zwrotami typu "własne zdanie". Gdy doda się do tego sformułowania w stylu:
W taki sposób masy skonsumowały przesłanie liberalne"; "Ten zaś, kto chciałby wejść w rolę jakiegoś mentora racji publicznych, wywyższając się tym samym ponad innych, zasługuje na potępienie jako wróg równej wolności.
Jedyne co we mnie pozostaje to poczucie niechęci do autora, stawiającego się w roli mentora racji publicznych przemawiającego do mas otumanionej młodzieży. Cały tekst prof. Hartmana można niestety sprowadzić do frazesów: "Kiedyś było lepiej" czy "Ta dzisiejsza młodzież". Mniej więcej tak samo obmierzłych jak poglądy młodzieży uczonej przez autora. Bo przecież narzekania na "tą dzisiejszą młodzież" pojawiały i pojawiają się w każdej epoce. Wraz z przekonaniem, że "my byliśmy inni". Czy faktycznie? Na ile inne były pokolenia naszych (urodzonych w końcówce lat '80, na początku lat '90) rodziców i dziadków? Czy ich członkowie i członkinie en masse żyły "dążeniem do prawdy" (czymkolwiek ona jest)?
Intelektualnej płycizny, "lenistwa" czy "piwa, muzy, plaży, seksu" w prawie każdym pokoleniu jest pełno. Czy tęskno prof. Hartmanowi do wiktoriańskiej Anglii, pełnej nienagannie ubranych gentlemanów spacerujących od jednego burdelu do drugiego? A może do pięknych lat II Rzeczpospolitej, znanej ostoi prawdy i moralności? Przykłady można by mnożyć, szukając tych złotych czasów do których tęskni prof. Hartman. Gratulacje dla tego, komu uda się je odnaleźć.
Poświęcenie całej swojej publicystycznej energii na epitety dot. pustej, zdegenerowanej młodzieży powoduje, że Hartman podchodzi do rzeczywistości równie płytko jak oskarżana przez niego młodzież. Bo co to za analiza, która sprowadza się do narzekania "na upadek obyczajów" i westchnień za "starymi dobrymi czasami"? Co to za analiza, która zajmuje się przyczynami, ale już nie skutkami? Bo u Hartmana, po jednozdaniowym "Krzywdzimy swoje dzieci!", perspektywa tego, że ktoś tę młodzież przecież wychował, znika. Kropkę nad i, jeśli chodzi o prof. Hartmana, stawia wypowiedź w tekście "Ofiary modnych studiów" z Newsweeka. Warto zacytować w całości:
Studiują masy, więc wartość dyplomu drastycznie spadła. Studia nie są już przeznaczone dla ludzi inteligentnych, tylko przeciętnych. Przeciętnie inteligentnych, przeciętnie utalentowanych i przeciętnie zmotywowanych – mówi prof. Jan Hartman, filozof i wykładowca Uniwersytetu Jagiellońskiego. – Magister jest dziś wart mniej niż przedwojenny maturzysta. Trudno oczekiwać, żeby ktoś traktował poważnie tytuł uzyskany na studiach, gdzie wystarczy zapłacić, przekleić parę rzeczy z internetu, zdać prymitywne testy i odebrać dyplom – dodaje prof. Hartman.
Trudno oczekiwać, żeby ktoś poważnie traktował człowieka, który poważny problem sprowadza do kilku ogólnikowych banałów, westchnień za tym "jak to kiedyś dobrze było" i ubolewania, że studiują masy. Tytuł profesorski nie chroni, jak widać, przed intelektualną płycizną.
Wspólny dla Hartmana i Gazety Wyborczej jest brak próby dociekania tego, jak wychowywali się obecni 20-latkowie - kto i co wpajał im aż do momentu wkroczenia w dorosłość. Bez tej refleksji pozostaniemy na poziomie nudnego narzekania i rozdzierania szat, korzystnego tylko dla uspokajania sumienia, ale z pewnością nie dla prawdziwej analizy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz