czwartek, 28 kwietnia 2011

Młodej parze

Z okazji drugiego obok beatyfikacji Papieża-Polaka wydarzenia roku.



"Obce baby rozdające miecze to kiepska legitymacja władzy".

wtorek, 26 kwietnia 2011

Frontalny atak na "stracone pokolenie"

Od ponad kilku tygodni pojawiają się na łamach gazet i portali teksty dotyczące współczesnej młodzieży. Przekrój jest szeroki: od Baumana, przez teksty w Wybiórce, skończywszy na Janie Hartmanie w Tygodniku Powszechnym. Różny jest w związku z tym poziom refleksji, frazą łączącą natomiast teksty Baumana i cykl artykułów są słowa o "straconym pokoleniu". Ten pierwszy mówi o "pokoleniu wyrzutków", wskazując na to, że mamy prawdopodobnie do czynienia z pierwszą generacją dorastającą po II Wojnie Światowej która będzie "borykać się z perspektywą spadku na niższy szczebel społecznej hierarchii". Tekst jest bardzo dobry i warto go przeczytać w całości, zanim przejdzie się do lektury poniższej notki.

Ciekawe potrafią być też, o dziwo, teksty z Wyborczej. O ile jednak wiedza o skali bezrobocia wśród młodzieży, braku przydatności lat spędzonych na nieustannym kształceniu i podnoszeniu kwalifikacji, o którym pisze Bauman jest cenna, o tyle redaktorzy Gazety niestety nie zatrzymują się na tym i chyba każdy z cyklu tekstów okraszają starymi, dobrymi neoliberalnymi radami. "To może ulgi dla przedsiębiorców w zamian za zatrudnianie młodych? To może dopłacanie do staży? To może płacenie firmom za to, że w ogóle zechcą kogokolwiek zatrudnić, bo przecież chyba za mało podatnicy władowali kasy w biedne, wrażliwe prywatne biznesy z okazji kryzysu i generalnie - czemu nie?!". Za mało wolnego rynku w wolnym rynku, za mało prywatyzowania zysków i upubliczniania strat. Gazeta Wyborcza przypomina grzecznego ucznia, prymusa siedzącego w pierwszej ławce, który z szacunkiem i zrozumieniem powtarza słowa swojego mistrza:

Ale OECD zaleca też kurację, która dla wielu młodych może wydać się przekleństwem. Chce popularyzacji krótkookresowych umów na początkowym etapie kariery, by były one dla adeptów pierwszym krokiem do bardziej stabilnego zatrudnienia.

Lekiem na truciznę prekariatu ma być więc jeszcze więcej trucizny. Fight fire with fire.

Zupełnie inny charakter ma tekst Jana Hartmana. Tutaj nie ma tego nudnego spojrzenia na uwarunkowania ekonomiczne. Tutaj mamy do czynienia z gorącym, jak to określił Onet.pl, "frontalnym atakiem na polską młodzież". Prof. Hartman z wyżyn mądrości i autorytetu mówi:

Nie dla niego wysmakowane dysputy, elegancja i styl. Jego „sztuka życia” to zaledwie użycie. Szybkie i byle jakie. Piwo, muza, plaża, seks. Dla bardziej wymagających jeszcze kino i Msza. I żeby się nie narobić. To jest właśnie „godne życie” i to jest „własne zdanie”.

Prof. Hartman przez większość tekstu przedrzeźnia wypowiedzi swoich studentów i studentek. A w zasadzie to wręcz znęca się nad ich językową i intelektualną nieporadnością, z uporem godnym lepszej sprawy przerysowując nieudolne posługiwanie się zwrotami typu "własne zdanie". Gdy doda się do tego sformułowania w stylu:

W taki sposób masy skonsumowały przesłanie liberalne"; "Ten zaś, kto chciałby wejść w rolę jakiegoś mentora racji publicznych, wywyższając się tym samym ponad innych, zasługuje na potępienie jako wróg równej wolności.

Jedyne co we mnie pozostaje to poczucie niechęci do autora, stawiającego się w roli mentora racji publicznych przemawiającego do mas otumanionej młodzieży. Cały tekst prof. Hartmana można niestety sprowadzić do frazesów: "Kiedyś było lepiej" czy "Ta dzisiejsza młodzież". Mniej więcej tak samo obmierzłych jak poglądy młodzieży uczonej przez autora. Bo przecież narzekania na "tą dzisiejszą młodzież" pojawiały i pojawiają się w każdej epoce. Wraz z przekonaniem, że "my byliśmy inni". Czy faktycznie? Na ile inne były pokolenia naszych (urodzonych w końcówce lat '80, na początku lat '90) rodziców i dziadków? Czy ich członkowie i członkinie en masse żyły "dążeniem do prawdy" (czymkolwiek ona jest)?

Intelektualnej płycizny, "lenistwa" czy "piwa, muzy, plaży, seksu" w prawie każdym pokoleniu jest pełno. Czy tęskno prof. Hartmanowi do wiktoriańskiej Anglii, pełnej nienagannie ubranych gentlemanów spacerujących od jednego burdelu do drugiego? A może do pięknych lat II Rzeczpospolitej, znanej ostoi prawdy i moralności? Przykłady można by mnożyć, szukając tych złotych czasów do których tęskni prof. Hartman. Gratulacje dla tego, komu uda się je odnaleźć.

Poświęcenie całej swojej publicystycznej energii na epitety dot. pustej, zdegenerowanej młodzieży powoduje, że Hartman podchodzi do rzeczywistości równie płytko jak oskarżana przez niego młodzież. Bo co to za analiza, która sprowadza się do narzekania "na upadek obyczajów" i westchnień za "starymi dobrymi czasami"? Co to za analiza, która zajmuje się przyczynami, ale już nie skutkami? Bo u Hartmana, po jednozdaniowym "Krzywdzimy swoje dzieci!", perspektywa tego, że ktoś tę młodzież przecież wychował, znika. Kropkę nad i, jeśli chodzi o prof. Hartmana, stawia wypowiedź w tekście "Ofiary modnych studiów" z Newsweeka. Warto zacytować w całości:

Studiują masy, więc wartość dyplomu drastycznie spadła. Studia nie są już przeznaczone dla ludzi inteligentnych, tylko przeciętnych. Przeciętnie inteligentnych, przeciętnie utalentowanych i przeciętnie zmotywowanych – mówi prof. Jan Hartman, filozof i wykładowca Uniwersytetu Jagiellońskiego. – Magister jest dziś wart mniej niż przedwojenny maturzysta. Trudno oczekiwać, żeby ktoś traktował poważnie tytuł uzyskany na studiach, gdzie wystarczy zapłacić, przekleić parę rzeczy z internetu, zdać prymitywne testy i odebrać dyplom – dodaje prof. Hartman.

Trudno oczekiwać, żeby ktoś poważnie traktował człowieka, który poważny problem sprowadza do kilku ogólnikowych banałów, westchnień za tym "jak to kiedyś dobrze było" i ubolewania, że studiują masy. Tytuł profesorski nie chroni, jak widać, przed intelektualną płycizną.

Wspólny dla Hartmana i Gazety Wyborczej jest brak próby dociekania tego, jak wychowywali się obecni 20-latkowie - kto i co wpajał im aż do momentu wkroczenia w dorosłość. Bez tej refleksji pozostaniemy na poziomie nudnego narzekania i rozdzierania szat, korzystnego tylko dla uspokajania sumienia, ale z pewnością nie dla prawdziwej analizy.

czwartek, 7 kwietnia 2011

Nienawidzę was, hipokryci

Rzygać mi się chce, gdy na was patrzę, cholerni hipokryci. A może to nie hipokryzja - może to totalny brak sumienia pozwala wam na tak bezczelne kłamstwa, oszustwa i udawanie tego, kim się nie jest? Który to już raz wycieracie sobie gęby losem pokrzywdzonych: pracowników, lokatorów, kobiet, gejów, lesbijek? Który to już raz będziecie pozować na obrońców zamykanych zakładów pracy, gdy jeszcze parę lat temu z radością wysyłaliście ludzi na bruk? Jak długo jeszcze będziemy musieli znosić wasze uśmiechnięte gęby, pełne frazesów, wyciąganych z okazji kampanii wyborczej? Bo akurat tak się złożyło, że mając kapitał - finansowy i polityczny - w spadku po kolegach z PZPR, możecie go użyć by w spektaklu (tragifarsie konkretnie) dla nas odgrywanym wcielać się w rolę lewicy, przy aprobacie kolegów z prawicy i właścicieli mediów. A w rzeczywistości, tego czego wam brakuje, to przyznanie honorowego członkostwa w partii dla Leszka Balcerowicza. Wasza młodzieżówka już się afiliowała, czas na was. W zapowiedzianej przez was, mało subtelnie, koalicji z PO będziecie pełnić rolę prawego, w pełni liberalnego skrzydła.














Mam szczerą nadzieję, że pracownicy z tych likwidowanych zakładów pracy, pod którymi podobno chcecie demonstrować (szybko się obudziliście - po 20 latach...) tym razem przyjdą na tego 1 Maja i naplują wam w wasze śliczne, gładkie twarze, wystawiane do fleszów i świateł kamer.

- Doszliśmy do wniosku, że święto pracy musi zmienić swój charakter, bo nie ma czego świętować. Bezrobocie jest wysokie, a zarobki niskie - wyjaśnia Tomasz Kalita. - Zamiast kroczyć w pochodzie, będziemy protestować pod którymś z zamykanych zakładów pracy - dodaje.
Źródło: SLD rezygnuje z pochodów pierwszomajowych

piątek, 1 kwietnia 2011

Na bezdrożach "nowego języka"

Jedną z najlepszych rzeczy, jakie mogą spotkać każdy demokratyczny ruch czy organizację, jest twórcza wymiana myśli i opinii. Pod warunkiem jednak, że taka dyskusja prowadzona jest uczciwie przez wszystkich biorących w niej udział. W przeciwnym razie, gdy jedna ze stron decyduje się od uczciwości wobec innych zwolnić, można dojść do nieprzyjemnego wrażenia gryzienia po kostkach. Tym razem, z możliwości merytorycznej, konstruktywnej dyskusji postanowili nie-skorzystać autorzy tekstu „Jak odbić się od dna?”, zamieszczonego na witrynie Krytyki Politycznej. Paweł Pieniążek i Krystian Szadkowski troskę o stan ruchu studenckiego w Polsce postanowili wyrazić w specyficzny sposób, bo przez gryzienie po kostkach właśnie. Tekst dwójki młodych, „jakby niezrzeszonych” naukowców, ma zapewne ich zdaniem rzucić nowe światło na kondycję ruchu i efektywność działań prowadzonych przez Demokratyczne Zrzeszenie Studenckie.


Nieuczciwość Pieniążka i Szadkowskiego przejawia się w tekście kilkakrotnie. Chyba najbardziej jaskrawym jej przykładem jest zredukowanie działań DZS do happeningów, które zdaniem autorów głównie zniechęcają i skwitowanie ich jako „przynoszących więcej strat niż korzyści”. Drugim – brak dokonania choćby podstawowego zorientowania się w materii, o której się chce pisać. Bo jak określić to, że autorzy ani słowem nie zająknęli się, że Nowe Otwarcie Uniwersytetu to akcja nikogo innego, jak doktorantów i doktorantek z SNS PAN oraz... Demokratycznego Zrzeszenia Studenckiego. Ale od początku.

Zupełnie mijająca się z rzeczywistością jest próba redukowania działań DZS do happeningów w stylu „Nam nie jest do śmiechu”. Tak jak w przypadku NOU, autorzy nie mieli widocznie czasu, żeby chociaż spytać członków i członkinie DZS o działania, prowadzone przez organizację. Gdyby ten czas znaleźli, dowiedzieli by się nie tylko tego, że NOU to inicjatywa współorganizowana przez DZS, ale także o kilkugodzinnych podróżach po akademikach i rozmowach tam prowadzonych czy dyskusjach inicjowanych przez aktywistów, zarówno w gronie studentów jak i kadry akademickiej. W skrócie: poznali by od kuchni to, do czego tak pięknie wzdychają z funkcji w samorządach studenckich.

Wzruszające w tekście Pieniążka i Szadkowskiego jest przekonanie o odkrywczości serwowanych prawd i pomysłów. Pierwsza rada tęgich umysłów to śledzenie działań prowadzonych w ramach Międzynarodowego Ruchu Studenckiego. Ponownie, gdyby któryś z autorów był zainteresowany autentyczną dyskusją i wymianą myśli, to wiedziałby, że DZS nawiązał kontakt z ISM 2 lata temu, przy okazji pierwszego „Alarmu dla edukacji!”, zbiegającego się w tamtym czasie z falą okupacji austriackich i niemieckich uniwersytetów. Idąc tropem ISM, pojawiają się przykłady z Rosji i Chorwacji. Zachwyceni młodzi naukowcy piszą o małej grupce entuzjastów z Uniwersytetu w Zagrzebiu, która doprowadziła do okupacji uniwersytetu. Przekonanie, że i w Polsce wystarczy „mała grupka entuzjastów” do zajęcia uniwersytetu zdradza zupełny brak styczności z realiami aktywizmu prowadzonego na polskim gruncie. Pojawia się też Petersburg i wyjście studentów oraz kadry na ulicę – w łącznej liczbie blisko 70 osób. Dla autorów „to zbiorowe doświadczenie było początkiem formowania się ruchu studenckiego w Petersburgu”. Jak więc nazwać „Alarm dla edukacji!” organizowany przez DZS w 2009 roku, na którym przed gmachem uniwersytetu w Białymstoku pojawiło się ponad 100 osób? Zaś równolegle do tej demonstracji, w pozostałych miastach Polski liczby uczestników wahały się od kilkunastu do ok. 70 osób.

Dostosowując się do stylu autorów „Jak odbić się od dna?” muszę stwierdzić, że słowa o „konieczności wypracowania nowego języka opisu” są niestety nie tyle wzruszające, co budzą uśmiech politowania. Bo jak traktować poważnie takie apele, jeśli sąsiadują one z, nie oszukujmy się, oklepanymi już sformułowaniami wyjętymi prosto z manifestów International Students Movement, takimi jak: „Walka o wolną, emancypacyjną i darmową edukację nie musi się wcale odbywać w utartej formie listów, petycji czy manifestacji. Oddolne i autonomiczne inicjatywy edukacyjne mogą być narzędziem w walce o rozsądny system edukacji publicznej”. Zaskakujące i nowatorskie, prawda? Bądź też: „Ruch walczący o lepszą edukację, nawet jeśli posiada spory potencjał, pogrążony jest wciąż w głębokim chaosie. Ważnym zadaniem dla każdego, kto chce się zająć zmianą obecnej sytuacji, jest stworzenie jak najszerszego frontu i włączenie się w debatę”. Walka o jak największe natężenie słów o „masowym, oddolnym, autonomicznym, emancypacyjnym” to nie jest niestety, drodzy koledzy, próba wypracowania nowego języka. Chyba, że za „nowy język opisu” uznamy sformułowania które swój debiut miały na początku lat '90 (jeśli o Polskę chodzi).

Obok elementarnego braku uczciwości i rzetelności autorów, rażące jest również ich zupełne oderwanie od działalności aktywistycznej i kompletna nieprzystawalność tekstu do obecnej sytuacji. Wynika ona z braku jakiejkolwiek pogłębionej analizy kontekstu protestów studenckich na Zachodzie (przejrzenie listy akcji na stronie ISM NIE JEST pogłębioną analizą), a sytuacji na polskim gruncie. Zaś oskarżanie DZS o fiasko strategii i nie wyciąganiu wniosków ma chyba przede wszystkim przykryć słabość merytoryczną samych autorów, której kolejnym przykładem jest z jednej strony chwalenie Nowego Otwarcia Uniwersytetu, a z drugiej krytykowanie studenckich konsultacji społecznych, które z NOU są w zasadzie tożsame. Wreszcie, żenująca jest próba ośmieszania działań bezpośrednich, takich jak obrona młodych pracowników wylatujących z pracy za próbę protestu przeciw ocierającym się o Orwella praktykom mobbingu w banku Millenium. Jestem dość mocno przekonany, Pawle i Krystianie, że ta jedna pikieta pod Millenium miała kilkanaście razy lepszy wpływ na przyszłość ruchu pracowniczego i studenckiego w Polsce niż Wasz tekst.

Podsumowując, jeśli chce się wzniecać dyskusję na temat kondycji ruchu studenckiego, warto to uczynić najpierw w jego ramach. Autorzy mieli taką okazję, zamiast jednak z niej skorzystać, postanowili napisać kiepski, nieuczciwy i nierzetelny paszkwil na jedyną organizację studencką, której jeszcze chce się walczyć o tak hołubioną przez Pieniążka i Szadkowskiego wolną, emancypacyjną i darmową edukację. Ruch studencki nie potrzebuje takich tekstów – tego, czego potrzeba, to rąk do wieszania plakatów, nóg do chodzenia od akademika do akademika i pracy intelektualnej, która będzie służyć realizacji wspólnego celu, a nie walce z innymi podmiotami ruchu.