piątek, 28 stycznia 2011

Kreatywna propaganda cz. 2

Zgodnie z zapowiedzią ciąg dalszy nastąpił. Przyjrzyjmy się więc samej idei kreatywności, za punkt wyjścia biorąc wspomniany już łódzki przykład "przemysłów kreatywnych".

Idea "kreatywności" leży w płynnokapitalistycznym słowniku zaraz obok "elastyczności". O ile płynni kapitaliści domagają się, byśmy byli, przede wszystkim, zawsze "elastyczni" (przychodzili i odchodzili w miarę ich, a nie naszych, potrzeb); o ile "elastyczność" to główny składnik ponowoczesnego kapitalistycznego tortu, to "kreatywność", wraz z zestawem kilku innych określeń (typu "lubiący wyzwania", obowiązkowo wpisywanych do cefałek), jest lukrem, ozdobnikami, wreszcie: wisienką na torcie. I jak to z wisienkami na torcie bywa - dostępną dla nielicznych.

Czym jest kreatywność? Nudna słownikowa (Ok, nie tyle słownikowa, co z Wikipedii, lenistwo, przeprosiak) definicja mówi:

Kreatywność (postawa twórcza; od łac. creatus czyli twórczy) - proces umysłowy pociągający za sobą powstawanie nowych idei, koncepcji, lub nowych skojarzeń, powiązań z istniejącymi już ideami i koncepcjami. Myślenie kreatywne, to myślenie prowadzące do uzyskania oryginalnych i stosownych rozwiązań.

Zaś internetowa wersja Słownika Języka Polskiego o słowie "kreatywny" mówi:

tworzący coś nowego lub oryginalnego

Tak więc jest tu już kilka ważnych informacji. Mowa jest o "nowych ideach, koncepcjach" i o "oryginalnych i stosownych rozwiązaniach". Definicja nie określa i tym samym nie ogranicza możliwości stosowania pojęcia "kreatywności" do konkretnego obszaru np. gospodarki, polityki, i tak dalej. Tyle więc teoria...

W praktyce, hasło "kreatywności" jest częścią propagandowej nowomowy zaprzęgniętej do kolejnej odsłony klasowej walki. Bardzo trafnie pisze o tym Elizabeth Dunn w "Prywatyzując Polskę", analizując nowe koncepcje osoby, które pojawiły się w polskiej wersji kapitalizmu, za przykład biorąc reklamę napoju Frugo:

Pojęcia, tak błyskotliwie i zabawnie użyte w reklamie frugo, były częścią większego procesu, w którym niektórych ludzi kategoryzowano jako "elastycznych", "racjonalnych" i "indywidualistycznych", podczas gdy innym przylepiano etykietę "biernych", "kolektywistycznych" i "sztywnych", a więc a priori niezdolnych do odegrania wiodącej roli w "transformacji" ekonomicznej".

Od premiery reklam Frugo minęło już 15 lat, a stanowić może ona wciąż bardzo dobry punkt odniesienia do analizy "kreatywności", szczególnie zaś idei "przemysłów kreatywnych". Czym są przemysły kreatywne? Definiowane są one na tej granciarskiej stronie jako działalność w nast. obszarach:

1. Sztuka (sztuki performatywne i fotografia, sztuki wizualne i wydarzenia artystyczne itd.).
2. Media i rozrywka (film, sektor audiowizualny, literatura i dziennikarstwo itd.).
3. Usługi biznesu kreatywnego (design, moda, architektura, nowe media i gry, reklama itd.).

Jak widać, są to ci, którzy robią w nadbudowie (wulgarny marksizm FTW!). Bądź, innymi słowami: "wytwarzający i wykorzystujący prawa własności intelektualnej”. Poprzez przemysł kreatywny i takie jego zdefiniowanie kojarzy się jednocześnie samą ideę kreatywności z kilkoma wąskimi, określonymi grupami. Kreatywni stają się więc tylko ci, którzy zajmują się tworzeniem opakowań, obrazów, znaków, nie zaś produktów. Jest to oczywiście w pełni zgodne z dość starą już wiedzą o tym, że to opakowanie tworzy produkt, że to otoczka jest tym, co jest pożądane i konsumowane. Konsekwencją - "uwolnienie się" wielkich korporacji od "ciężkiej" produkcji na rzecz "lekkiego" marketingu (No Logo etc.). Idea przemysłów kreatywnych jest więc integralnym elementem organizacji współczesnego globalnego porządku - ale o tym kiedy indziej.

Wracając do głównego wątku - idea "przemysłów kreatywnych", by mogła zaistnieć, potrzebuje negatywnego punktu odniesienia. Jest nim oczywiście zwykły przemysł, ale także bardzo duża część usług - i wszyscy, którzy w tych sektorach pracują. Tak jak w reklamie frugo i polityce marketingowej i wewnętrznej Alimy Gerber w początkach lat '90 - negatywnym punktem odniesienia są "robole", wszyscy ci nieelastyczni i niekreatywni ludzie.

Na przykładzie "kreatywności" widać jak na dłoni, jak łatwo dochodzi z klasistowską motywacją do fałszerstwa słów i manipulacji nimi. Bo czy każdy i każda pracująca w designie, dziennikarstwie, nowych mediach etc. - jest kreatywna/y? Przecież spora część webdesignerów i/lub programistów stawiając stronę za stroną nie jest ani trochę kreatywna - wykorzystując w pracy raz za razem te same szablony (często darmowe), te same metody i rozwiązania, stworzone przez kogoś zupełnie innego. Moda na fotografię, panująca od już jakiegoś czasu, przynosi ze sobą zalew amatorów i pół-amatorów, robiących wciąż te same, pozujące na artystowskie, czarno-białe zdjęcia. Część z nich trafia w końcu do zawodu, gdzie... z reguły będzie robiła dokładnie to samo.

Przykłady można by mnożyć. Ich ostatecznym, głównym wcieleniem jest natomiast postać hipstera, będąca zupełnie nieintencjonalnie parodią samej siebie. Hipster to doskonałe ucieleśnienie bezmyślnego etykietowania "kreatywnością", gdzie idea zostaje utożsamiona ze stylem i pozą, które ostatecznie często za wiele wspólnego z faktyczną kreatywnością nie ma.

Znów przydatny będzie przykład Alimy Gerber. Dunn pisze o wartościowaniu pracy w Alimie, i związanych z tym procedurach oceny pracowników i poszczególnych stanowisk pracy w firmie:

(...) mimo, że poszczególne stanowiska pracy miały być oceniane za pomocą określonych kryteriów, bardzo często już sam typ stanowiska decydował o liczbie punktów, jaką mu przyznano. Widać to wyraźnie w (...) kluczu analitycznym dla kategorii "innowacyjność i kreatywność". (...) W ten sposób pracownik produkcyjny otrzymuje zero punktów za "innowacyjność i kreatywność" z definicji, a nie w wyniku empirycznej analizy jego zadań.

I dalej:

Proces oceny nadawał systemowi autorytetu "obiektywizmu i naukowości", ukrywając społeczną naturę władzy w przedsiębiorstwie. (...) Firmie zależało, aby robotnicy i związkowcy przestali protestować przeciwko rosnącym różnicom w wysokości wynagrodzeń i dodatków.

Tymczasem, pracownicy i pracownice produkcyjne Alimy wykazywały się niekiedy olbrzymią innowacyjnością i kreatywnością, wyniesioną jeszcze z czasów socjalistycznej gospodarki niedoborów - obmyślając proces produkcji i przestawiając maszyny tak, by można było wyprodukować coś z tego, co akurat było pod ręką. Było to możliwe tylko dzięki inwencji i kreatywności pracowników i pracownic produkcji, którzy/e posiadali największą wiedzę na temat funkcjonowania linii i maszyn.

Zestawiając to ze smętnymi hipsterami w obcisłych spodniach, zajmujących się dizajnem i projektami trzeba dojść do konkluzji, że posiadanie iPhone'a, iPada, Maca, cyfrowej lustrzanki i/lub umiejętności założenia strony na Wordpressie nie czyni nikogo kreatywnym. Tak samo, jak umiejętność posługiwania się Photoshopem. Coś takiego jak klasa kreatywna nie istnieje. Jest tylko banda cwaniaków i pozerów, której istnienie ma rację bytu tylko dzięki odgrywaniu przez nich określonej kreacji grupy, która jest bardziej twórcza/kreatywna/elastyczna/kulturalna - i przez to lepsza. W historii walk klasowych nie jest to zasadniczo nic nowego.

***

Starałem się w tej notce z grubsza nakreślić możliwość krytyki operowania w dyskursie publicznym kilkoma pojęciami, przede wszystkim "kreatywności" i "przemysłów kreatywnych", fałszujących i manipulujących rzeczywistością na korzyść wyżej postawionych i bardziej uprzywilejowanych w społecznej hierarchii. Bo, szczerze mówiąc, nic mnie tak ostatnio nie wkurwia jak mędzenie o "przemysłach kreatywnych" właśnie.

Kreatywna propaganda cz. 1

"Łódź stolicą przemysłów kreatywnych" - słyszę, i dostaję kurwicy. Kurwica zamienia się w poczucie bezsilności, gdy czytam, jaką kwotę włodarze miasta przeznaczyli na to, by ktoś pomiział ich ego i wykonał trochę propagandowej roboty średniej jakości. Ale od początku:

Dziewięć miesięcy temu miasto (a raczej miejscy urzędnicy, kto dokładnie - nie wiem) zamówiło opracowanie strategii promocji "marki Łódź". Zająć się tym miała agencja, uwaga: Demo Effective Launching (LOL z nazwy). Za trudy pracy zakończonej powiciem nieokreślonego memłania o kreatywności agencja dostała, bagatela, 600 tysięcy złotych. Memłanie sprowadza się do (oddajemy głos Wybiórce):

(...) Hasła: "Łódź centrum przemysłów kreatywnych". Miasto ma czerpać z kultury offowej, designu, mody i przekonywać Polskę, że jesteśmy twórczy i niepowtarzalni.

Czyli do czegoś, co już Łodzianie i Łodzianki wiedzą i za czym kilka różnych środowisk lobbuje. Co do powiedzenia ma w związku z tym agencja Demo?

Przedstawiciele Demo Effective Launching, krakowskiej agencji, która dokument przygotowała, już na początku prac zapewniali, że nie chcą łodzian zaskakiwać, tylko pokazywać to, co w Łodzi najlepsze.

I wziąć za to 600 tysięcy złotych. Za pokazanie Łodzianom i Łodziankom co mają najlepszego w swoim mieście. Oj, chyba niezbyt Ci mieszkańcy i mieszkanki miasta w oczach Krakusów z Demo rozgarnięci...

W związku ze strategią widzę dwie kwestie. Pierwsza to oczywiste, radosne marnotrawstwo publicznych pieniędzy, idiotyzm płacenia 600 tysięcy złotych za, cyt. za klasyczną empetrójką: "słodkie pierdzenie". Słusznie obśmiany już przez pewną część Łodzian i Łodzianek. Chętnie przyłączę się do grona szyderców (bo kto nie lubi wyżywać się na słabszych? :)).

Wraz ze strategią zostało stworzone filmowe promo (film promujący strategię promocyjną marki, mającej promować Łódź).



I zastanawiam się tylko, jaki procent budżetu opracowania strategii został przeznaczony na zrobienie tego powyżej. 1%? 5%? 10%? Jeśli ktoś ma dostęp do takiej informacji, to bardzo proszę o podzielenie się. Będziemy wtedy wiedzieć, ile zapłacono za filmik, który wykonać może każda i każdy, kto zna się chociaż trochę na montażu i obluczy dwa, trzy tutoriale dot. Adobe AfterEffects. Nie wierzycie? Specjalnie dla Was, a w szczególności dla Pana Marka, link do takiego tutoriala. Jak widzicie, chłopaki i dziewczyny z Demo nie przyjrzeli się mu za dobrze, bo do filmiku nie wrzucili nawet motion blur'a. Panie Marku! Z pewnością w Wydziale Promocji jest ktoś, kogo byliby Państwo w stanie wysłać na dwumiesięczne szkolenie z AfterEffects. Zaręczam, że koszt tego będzie znacznie mniejszy niż płacenie agencji Demo czy jakiejkolwiek innej.

A teraz trochę poważniej: Czym, jeśli nie strategiami promocji miasta i "marki Łódź", zajmuje się łódzki Wydział Promocji? Bo jeśli do zadań, które niewątpliwie w zakresie kompetencji tego wydziału się znajdują, zatrudnia się zewnętrzną agencję promocji, za usługi której miasto musi wydusić 600 tysięcy złotych, to pojawia się zasadne chyba pytanie: o co tu chodzi? Jak widać, akurat taki outsourcing nie obniża, a zdecydowanie podnosi, koszty. Może być to oczywiście zaskoczenie dla Pana Cieślaka, przyzwyczajonego do trzepania przez inwestorów grubej kaski na redukowaniu kosztów pracy dzięki outsourcingowi, ale jednak tak jest. Tak więc lekcja do zapamiętania: nie każde przerzucanie kosztów na zewnątrz jest opłacalne. Co więcej, z reguły nie jest ono opłacalne w przypadku zdecydowanej większości usług publicznych, dla nikogo. Poza właścicielami firm, do których trafia miejski szmal w przypadku wykonywania takich usług. Ale to materiał na inną notkę.

Tak więc dość już złośliwego przypierdalania się do strategii promocji "marki Łódź", stworzonej przez agencję Demo. Drugą kwestią, obszerniejszą, jest delikatnie już wprowadzona idea "kreatywności". Ale jej będę czepiał się w drugiej części notki, czyli ciąg dalszy nastąpi.

poniedziałek, 24 stycznia 2011

Klub Polskich Nieudaczników

Zostawiam na razie serię "Wypłacz mi tako rzeke" i przerzucam się w tym poście do bardziej kulturoznawczych rozważań. Materiału dostarczyły zajęcia dot. filmowych granic i sąsiedztwa Polski i Niemiec dr Konrada Klejsy (credits muszą być, no bo jak).

Wytrzymać nie można z tymi Polakami [...] jak nie zapierdolą samochodu, to mandat. Jasne, Grunwald przy mnie to chuj*

Przygotowując się do zaliczenia zajęć z tematu Współczesne pogranicze i emigracja zarobkowa natknąłem się na kilka ciekawych rzeczy dotyczących polskich migrantów w Niemczech. Zostawię na boku kilka oczywistych większości z Was informacji na temat kiepskiej - by nie powiedzieć chujowej - sytuacji polskich pracowników kontraktowych robiących w Niemczech po 1989 roku. Ot, standardowy los sporej części migrantów. Chociaż, z drugiej strony, może być to ultrakrótkie wprowadzenie do tematu Klubu Polskich Nieudaczników.

Klub, założony w Berlinie przez szóstkę polskich emigrantów-intelektualistów, jest dokładnie tym, o czym mówi nazwa: stowarzyszeniem nieudaczników. Jak mówi Wikipedia (shame on me) zarząd klubu tworzą Piotr Mordel, Joanna Bednarska, Adam Gusowski i Wojtek Stamm. Ten ostatni to emigracyjny pisarz, jeden z kilku takich, by wspomnieć jeszcze Janusza Rudnickiego, Dariusza Muszera czy Leszka Oświęcimskiego. O tym, co robi klub możecie przeczytać tu i tu.

Nie miałem na razie okazji i możliwości zapoznać się z prozą któregokolwiek z nich (poza króciutkimi fragmentami) - zamierzam nadrobić w najbliższym czasie (czyli jutro). Natomiast z tego czego się dowiedziałem obraz twórczości wspomnianych pisarzy oraz Klubu Polskich Nieudaczników jest czymś, co ciężko było by mi pominąć. No bo tak: bezrobotni emigracyjni pisarze, intelektualiści, nie tylko nie boją się powiedzieć: "nie wyszło mi, jestem nieudacznikiem". A to jest przecież zdanie, które w kulturze "Keep smiling!" jest zwyczajnie niemożliwe, that's not even an option. Więc nie tylko mówią: "jesteśmy nieudacznikami" - ale autoironię, parodię, satyrę, humor - przekuwają w ostrą broń. Przeciwko czemu? Na tyle na ile zdążyłem wyczytać z kilku źródeł** - przeciwko kulturze klas uprzywilejowanych i dominującemu dyskursowi.

Na kulturoznawstwie strasznie często, prawie do porzygania, pojawia się Bauman (tzn. fizycznie raz się pojawił). Ale mimo, że do porzygania, to warto jego, i nie tylko jego, refleksje na temat figury migranta jako naczelnej i koniecznej dla zrozumienia współczesnego świata, cytować i upowszechniać. Oczywiście, migrant z upper-middle class Pierwszego świata migrantowi-robotnikowi z Północnej Afryki nierówny. Niemniej, pozycja migranta pozwala rzucić wyzwanie władzy, zakorzenionej w języku i instytucjach - poprzez bycie "pomiędzy".



Szczególna pozycja polskich migrantów - bezrobotnych nieudaczników - pozwala zanegować więc nie tylko ideę państwa narodowego, ale także, in the long run, neoliberalne dogmaty. Bo, jak w moim przekonaniu słusznie, zauważa Brygida Helbig-Mischewski: Niemiec-menel przestaje być bowiem Niemcem, traci pozycję przedstawiciela kultury uprzywilejowanej. Na tym poziomie najłatwiej o udaną komunikację międzykulturową. Nie tyle więc sama niemieckość czy polskość jest powodem nieporozumień, ile projektowany na przynależność narodową status społeczny***.

Migranci, będący przecież w większości proletariatem, robotnikami, pracownikami - sprzedającymi swoją pracę za grosze, dzieląc życiowe doświadczenie z under i lower class kraju, do którego przybyli - przerzucają mosty ponad państwowymi granicami. Jak bardzo może być to skuteczne, jeśli chodzi o sabotowanie systemu w którym żyjemy - nie wiem. Ale wiem, że rola migranta jest i będzie w kwestii obalania tego, i tworzenia następnego systemu - znaczna.

Na koniec, na marginesie, ładny, i w ogóle niewulgarny cytat:
[...] Polska jest tam, gdzie ja, a nie tam, gdzie ona****


* J. Rudnicki, Złodziej mandatów, w: tegoż, Mój Wehrmacht, s. 127; cyt. za: A. Artwińska, Między Polską a Niemcami. Literatura "emigracyjna" a postkolonializm, Przegląd Humanistyczny 2010, nr 2. (pdf)
** A. Arwińska, dz. cyt.
B. Helbig-Mischewski, Penis w opałach. Doświadczenia kastracji i strategie odzyskiwania mocy w literaturze kilku migrantów polskich w Niemczech, Teksty Drugie, 2009, nr 6. (pdf)
*** B. Helbig-Mischewski, dz. cyt., s. 167
**** A. Arwińska, dz. cyt., s. 36

niedziela, 23 stycznia 2011

Groza życia na zamkniętym osiedlu

Wśród grup, które w Polsce mają totalnie przewalone, są członkowie i członkinie wyższej klasy średniej i (części) średniej. Mieszkanie dajmy na to - człowiek chce ładnie mieszkać, wygodnie, a przede wszystkim bezpiecznie. Oczywistym wyborem będzie więc mieszkanie na ładnym, wygodnym i przede wszystkim bezpiecznym strzeżonym osiedlu.

Kupiłem. Przez rok jak w folderze. Spokojnie, bezpiecznie, czysto.

Ale potem zaczęło się coś pieprzyć:

wróg przyczaił się w środku. Podpalał i spuszczał powietrze z kół.

- mówi nam w tekście z Wyborki jeden z wielu sterroryzowanych mieszkańców poznańskiego zamkniętego osiedla. Już od czasów propagandy PRL wiemy, że najgroźniejszy wróg to ten wewnętrzny. Tym razem jednak nie sabotuje on zakładów pracy i nie kradnie jego owoców - tym razem jego działania wymierzone są bezpośrednio w tych, którzy tworzą nasz wspólny dobrobyt - klasę średnią.

Kto jest wrogiem? Najpierw okazuje się nim być niania:

Żona do mnie dzwoni. Przyłapała nianię na kradzieży filmów DVD. Wcześniej ginęło jedzenie, książki dla dzieci, zabawki. Niania wylatuje z pracy, a ja zastanawiam się, co jeszcze ukradła i czy nie wywiozła tego wózkiem sąsiadów.

Potem dochodzi do walk wewnętrznych o miejsca parkingowe. Jak wiem z mojego własnego terenu, miejsca parkingowe to kolejna z wielu dotkliwych bolączek mieszkańców zamkniętych osiedli. Ich brak w zasadzie równoznaczny jest z łamaniem, a przynajmniej naruszaniem prawa każdego człowieka do posiadania co najmniej dwóch miejsc parkingowych na rodzinę. Wracając jednak do Poznania, w wewnętrzne spory:

Straż miejska i policja nie chcą się wtrącać, bo traktują uliczki osiedlowe jak prywatną własność. Rzecznik poznańskich strażaków Przemysław Piwecki tłumaczy mi, że jest problem, bo nie ma tu jasnych przepisów.

Tym razem pozostaje chyba jednak pogratulować straży miejskiej i policji rozsądku. Tymczasem, po wojnie o miejsca parkingowe zaczynają się... podpalenia samochodów:

(...) koleżanka z sąsiedniego osiedla, ale bez płotów i ochrony, mówiła, że "czuć było w nocy swąd palących się mercedesów".

Potem koleżanka dodała zapewnie, parafrazując klasyka: "Uwielbiam swąd palących się mercedesów o poranku". Kto okazuje się zbrodniarzem?

Policja prowadzi go w kajdankach. Naszego ochroniarza.

Przydługi tekst o niedoli middle class kończy się takim oto podsumowaniem:

A jak jest na innych osiedlach? Wielkopolska komenda porównała na moją prośbę nasze zamknięte osiedle z podobnym, ale bez ochrony, szlabanów, za to z ławkami.

Czytam wyniki. U nas więcej wszystkiego. Cztery razy więcej kradzieży i włamań, siedem razy więcej przypadków zniszczonego prywatnego dobytku. Pożarów jeszcze do statystyki nie wrzucili.

***

Oczywiste? Jak widać nie dla wszystkich. Zamknięte osiedla rosną dalej, jako niezwykle atrakcyjny symbol statusu oraz gwarancja, iluzoryczna jak widać, bezpieczeństwa. Wraz z osiedlami rosną antagonizmy klasowe - niestety, tego wątku tekst już nie rozwija. Niania i ochroniarz oraz ich działania zredukowane zostają do figury "wroga", tym groźniejszego, że znajdującego się tak blisko ("wewnątrz") i z usług którego mieszkańcy zamkniętych osiedli zmuszeni są korzystać. Tak więc walka o przestrzeń, getryfikacja to kolejna odsłona walki klasowej. I na razie jej przebieg jest całkowicie jednostronny.

Waleczni najemnicy i zdradzieckie stacje telewizyjne

Mili Państwo, zaczynam na blogu dział zatytułowany "Wypłacz mi tako rzeke". Notki z tej serii poświęcone będą tym wszystkim biednym i tak cierpiącym grupom jak: bankierzy, właściciele firm, katolicy, księża katoliccy, upper-middle class, funkcjonariusze policji, przedstawiciele wojska, członkowie rad nadzorczych, ekonomiści ze szkoły chicagowskiej, czy wreszcie prawicowi publicyści. Jak wiadomo powyższe grupy należą do jednych z najbardziej prześladowanych nie tylko w Polsce, nie tylko w Europie, ale w ogóle - na świecie. Należy się im więc szczególna uwaga i pochylenie się z troską. So, without further ado...

We can bomb the shit out your country alright!
... Especially if your country is full of brown people.


Do prowojennej propagandy zdecydowana większość z nas zdążyła się już przyzwyczaić. Mimo, że społeczeństwo generalnie niechętnie patrzy na wysyłanie "naszych chłopców" by zabijali innych chłopców i dziewczyny, to jednak i do wojska, i do przemocy jako takiej Polacy i Polki generalnie nie mają większych zastrzeżeń. W przeciwieństwie np. do mnie. Jeśli chodzi o wojnę, to wciąż chyba najbliżej mi do nieśmiertelnego i nieocenionego George'a Carlina. Ale do rzeczy.

Kilka dni temu Wirtualna Polska puściła na główną tekst pt. "Wchodzimy do walki, a reszta spier..."- historie Polaków. Dzieło tyczy się trudnych losów polskich najemników, którzy swoją drogą nie lubią określenia "najemnik" - wolą słowo "kontraktor". Nic dziwnego, lepiej być usługodawcą na umowie niż gościem zabijającym za kasę. W każdym razie, tekst opowiada o ciężkim życiu polskich naj... kontraktorów, zatrudnianych np. przez firmę Blackwater (wyliczyłbym listę wałków i afer związanych z nimi, ale nie miejsce nie czas, kto chce ten znajdzie). Dowiadujemy się więc o tym, że taki kontraktor z reguły zdany jest na sam siebie i że wyposażenie gorsze niż w armii. Ale! dowiadujemy się też, jak wyglądają prowokacje organizowane przez wraże siły.

Oddajmy głos "Bani", 40-letniemu byłemu żołnierzowi GROM:
Z zabijaniem "nieuzbrojonych” to wyglądało tak: kamery różnych wschodnich stacji pojawiały się zawsze wtedy, gdy była jakaś rozpierducha. 15 ludzi przygotowywało zasadzkę. Kamera to kręciła z daleka. Jak się udało, to mieli świetny materiał poglądowy.

Nie, nie, to nie o samych prowokacjach, to tylko o sępach z różnych wschodnich stacji (stawiam na Al-Dżazirę). O prowokacjach jest teraz:

Jak pułapka nie wyszła, a ochroniarze byli czujni, rozpierniczyli atakujących i pojechali dalej, to miejscowi szuszwole* szybko wpadali i zabierali broń. Za chwilę na miejscu pojawiała się telewizja, a tu leżały już bezbronne ofiary. Nie ma przypadkowych strzałów - nawet w Blackwater.

Wszystko jasne. Na wojnie, jak zapewnia nas "Bania", nie ma przypadkowych strzałów. Nawet w Blackwater - dodaje. Tak więc zapewne blisko 25 tys. ofiar cywilnych z lat 2003-2005, z których wojska "koalicji" odpowiedzialne są za blisko 40% z nich, to liczba spreparowana przez... to oczywiste, wschodnie stacje telewizyjne. Zaś film z "interwencji" amerykańskiego śmigłowca dzielnie strzelającego do nieuzbrojonej ekipy reporterskiej, który obiegł świat dzięki Wikileaks, jest fałszywką. I tak dalej i tym podobne.

Czy to kwestia redukowania dysonansu poznawczego i tłumaczenia się przed samym sobą, czy po prostu bycia zakłamanym skurwysynem?

*"Szuszwole" to, jak dowiadujemy się z tekstu, inne określenie na "brudasa". Casual racism FTW!