poniedziałek, 7 lipca 2014

Don't be stupid, be a smarty, come and join the Korean Workers' Party!

Gdzieś tam, w temacie wystawiania operowej klasyki północnokoreańskiego reżimu we współpracy z jego funkcjonariuszami, przewija się wątek sztuki Sztuki. Drugorzędny dla samych autorek i autorów listu otwartego, w rozpętanej gównoburzy podniesiony do rangi jednego z głównych argumentów przez zakon broniący Bratkowskiej i ją samą. Zaznaczam, że specjalnie nie zajmuję się tu kwestią skandalicznej relatywizacji zbrodniczego i ludobójczego charakteru reżimu panującego w KRLD, przewijającej się bardzo obficie.

Wątek Sztuki w narracji obrończyń i obrońców w dwóch, zazębiających się, wersjach:
  1. Bratkowska i Nowicki nie zrobili nic złego wystawiając „Morze krwi”, bo jest to opera z lat 30. (nie jest) o wymowie antyimperialistycznej i feministycznej, która dopiero potem została użyta przez reżim. Nie można „karać” dzieła za to, co z nim „później” zrobiono. Jako przykład podawany był tu „Manifest komunistyczny”.
  2. Sztuka jest autonomiczna, próby przykrawania do niej kontekstu społecznego czy politycznego nieuchronnie prowadzą do jej wykoślawienia, partykularnego użycia i wreszcie cenzury, psując debatę publiczną.
Okazuje się, że istotna część polskiej „lewicy kulturowej”*, z reguły podchodząca co najmniej ironicznie zarówno do bogoojczyźnianej, pełnej patosu twórczości, jak i do elitarystycznego ubolewania nad „upolitycznieniem” sztuki – bezrefleksyjnie wpada w dokładnie te same pułapki. Jakby wyłączając, na potrzebę chwili, cały swój aparat krytyczny i intelektualne zaplecze.

Wymienione wyżej wersje spotykają się w punkcie sprzeciwu wobec analizowania sprawy wystawienia „Morza krwi” przez współczesny kontekst polityczny. „Tak, północnokoreański reżim jest totalitarny, ale jaki to ma związek z wystawieniem opery? Dzieło sobie, a realia sobie” - zdają się mówić. Przykłady, które pokazują niekonsekwencję prowadzących taką narrację, zbywane są przez nich stwierdzeniem: „ale to nie to samo!”. Dlaczego walczymy z symbolem ze swastyki w przestrzeni publicznej, skoro to hinduski symbol szczęścia? „Ale to nie to samo!”. Dlaczego rugujemy z debaty publicznej negowanie istnienia obozów koncentracyjnych? „Ale to nie to samo!”.

Według narracji zakonu pod wezwaniem Bratkowskiej i Nowickiego „to nie to samo”, bo omawiana opera jest „rewolucyjna i feministyczna”, a jej wystawienie ma „potencjał subwersywny”. W tym momencie pozostaje już tylko zapłakać nad swojskim „lewym brzegiem Sekwany” i jego intelektualną nieporadnością, dla kamuflażu przebraną w akademickie szaty. Środowisko to, zamiast wykonania deklarowanej z zapałem pracy krytycznej, zachowuje się jak idealny „naiwny odbiorca”, niezbyt do tego rozgarnięty. Za „feministyczną” uznaje więc reżimową ramotę, której głównym celem – tak w czasach jej powstania i wyprodukowania, czyli w 1971 – jest propagowanie militaryzmu, nacjonalizmu oraz oczywiście – wiary w Ukochanego Przywódcę. Dla stwierdzenia „feministycznego” charakteru wystarcza naiwnym „krytykom kultury” to, że kobiety sięgają w niej za broń i walczą z najeźdźcą.

Jaka osoba, zajmująca się zawodowo krytyczną analizą praktyk kulturowych, w tym sztuki, zakończyłaby swoją refleksję przy analizie, dajmy na to, „Symfonii Donbasu”Wiertowa, na konstatacji, że to (formalnie imponujące) dzieło sławi wysiłek ludzi pracy oraz bohaterską walkę z ateizacją i zabobonem? Kto zdrowy na ciele i umyśle, przeczytałby tekst piosenki „Ostatni drakkar” zespołu Honor i stwierdził, że wyraża ona dążenia podbitego przez wyznawców obcej wiary ludu? Wreszcie, jaka osoba z opisywanej grupy stwierdziłaby, że nagrana AD 2012, przy wsparciu środowiska „walczącego o pamięć o Żołnierzach Wyklętych”, piosenka „Jedna chwila” Kasi Malejonek (utwór dotyczy „Inki”), jest „feministyczna” bo dotyczy walczącej z bronią kobiety?

Powyższe odczytania nie są krytyczne, nie są „subwersywne”, nie są wreszcie przykładem „nieustannego kwestionowania rzeczywistości”, jak chciałby tego Rafał Majka. Dokładnie tak, jak nie można nazwać odczytaniem krytycznym wystawienie opery wyprodukowanej przez reżim bez słowa komentarza, bez chwili namysłu nad tym, co politycznie tego typu działanie „robi”. Co może robić i jak zostać wykorzystane niech podpowie fakt, że „akurat trwa miesiąc upamiętniania Kim Ir Sena z okazji 20 rocznicy śmierci, a ambasady KRLD na całym świecie organizują wraz z lokalnymi sympatykami idei dżucze wydarzenia kulturalne upamiętniające 20 rocznicę śmierci Umiłowanego Przywódcy. Od Nigerii po Bangladesz wielkiego prezydenta upamiętnia się - jak donosi KCNA - wystawami, występami teatralnym i pokazami filmowymi...”.

Ludzie, którzy spędzają życie na, pardon my French, dojebywaniu się do (i często, może nawet z reguły, słusznie) codziennych praktyk kulturowych, takich jak: piłka nożna, seriale telewizyjne, media, etc. za ich opresyjny wymiar, nawet nie mrugną okiem w przypadku bronienia tez, że „Morze krwi” jest takie rewolucyjne i feministyczne. A z drugiej strony, że przecież zupełnie wyabstrahowane od jego bieżącego wymiaru i związanego z całą sytuacją kontekstu.
(Swoją drogą, zwrot: „nieustanne kwestionowanie rzeczywistości” kojarzy się w tym kontekście bardziej z „nieustannym kwestionowaniem rzeczywistości” w wydaniu ruchów antyszczepionkowych, zwolenników kreacjonizmu oraz negacjonistów, niż z konsekwentną postawą krytyczną.)

Wreszcie, jakim cudem ta, obcykana tak w postmodernizmie, marksizmie, feminizmie itd. metodologiach „lewica kulturowa” nie widzi absolutnie kampowego wymiaru „Morza krwi” z jednej oraz zachowania Bratkowskiej i Nowickiego z drugiej strony? Szczerze mówiąc, gdy pierwszy raz usłyszałem zbitkę: „Morze krwi”, „Kim Ir Sen”, „Korea Północna”, „opera”, „Bratkowska” - pomyślałem od razu o „Springtime for Hitler”, musicalu jaki wystawia para głównych bohaterów „Producentów” Mela Brooksa. Niestety, zamiast tego duet B&N wolał wnieść do polskiej kultury „Morze krwi” w wersji sauté i na deser z tezami o „ciekawych rozwiązań” i „państwowym feminizmie” panującym w Korei Północnej. To się nazywa „przygoda intelektualna”!

Przykro patrzeć na objawienie się w Polsce naszej własnej wersji „lewego brzegu Sekwany”, z jego mieszkankami i mieszkańcami łykającymi jak młode pelikany najbardziej tępą, totalitarną propagandę, przekonanymi, że w ten sposób walczą z kapitalistycznym imperializmem. Hej, to już było! Tak więc zamiast opery, dostaliśmy farsę.

*Rozumiem przez to określenie osoby pozycjonujące się na lewicy i zajmujące się „krytyczną analizą kultury” (as in „teoria krytyczna”): jej dzieł, praktyk etc., zwłaszcza w kontekście akademickim.