czwartek, 10 listopada 2011

Co z tym 11-tym? Czyli kolejny głos w sporze o Święto Niepodległości

Od lewa do prawa przez centrum przetaczają się głosy: poparcia, dystansu i krytyki kierowane w stronę poszczególnych środowisk spotykających się jutro w Warszawie po przeciwnych stronach barykady. Najbardziej interesują mnie jednak nie głosy Porozumienia 11 Listopada oraz organizatorów „Marszu Niepodległości”, a tych, którzy starają się, by użyć jednego z moich ulubionych określeń, siedzieć okrakiem na barykadzie.

Do takich głosów należy z pewnością „list intelektualistów”, podpisany przez Ryszarda Bugaja, Agnieszkę Kołakowską, Antoniego Liberę i Magdalenę Gawin. W wizji autorów i autorek tekstu Święto Niepodległości zagrożone jest na równi przez „młodych lewaków z Krytyki Politycznej” i przedstawicieli „nowego, lewicowego antysemityzmu” - oraz przez totalitarystów i antydemokratów z ONR. Trudno uznać stanowisko zaprezentowane w liście za rozsądne – autorzy i autorki nie trzymają się faktów, posługując się zamiast tego łatwymi, medialnymi kliszami. Gdyby zechcieli pochylić się głębiej nad całym wydarzeniem i jego kontekstami, nie pletliby bzdur o „lewakach z Krytyki Politycznej” albo „nowym, lewicowym antysemityzmie” (sformułowanie wyjęte prosto ze standardowego repertuaru obrońców zbrodni państwa Izrael, udokumentowanych przez Organizację Narodów Zjednoczonych). Resztę na temat listu napisał Seweryn Blumsztajn – i choć „Gazetę Wyborczą” darzę dużą, polityczną niechęcią, tak nie czuję dyskomfortu, gdy jednemu z jej publicystów zdarzy się napisać coś mądrego.

Znacznie ciekawsze dla mnie jest natomiast oświadczenie „środowisk wolnościowych, lewicowych i działaczy społecznych”, pod którym podpisało się przede wszystkim środowisko redakcji „Nowego Obywatela”. Odcinając się od narodowców z MW i ONR, autorzy i autorki krytykują przede wszystkim retorykę Porozumienia 11 Listopada, pisząc o „ahistorycznych porównaniach, braku analizy sytuacyjnego kontekstu, pojęciowej żonglerce i grach skojarzeniami”. W ich perspektywie „utożsamianie tradycji Narodowej Demokracji z faszyzmem to nadużycie”. W pewnej mierze trudno mi się nie zgodzić z tymi słowami: mnie samego raczej irytują nadużywane, chybione i często działające na niekorzyść nawiązania do czasów III Rzeszy. Czy jednak sami autorzy i autorki listu nie wpadają w pułapkę „pojęciowej żonglerki i gry skojarzeniami” stwierdzając, że blokada „Marszu Niepodległości” kojarzy im się z akcjami „Zera Tolerancji” wymierzonymi w bezdomnych i inne grupy wykluczone (skojarzenie kuriozalne, biorąc pod uwagę codzienną działalność zrzeszonych w Porozumieniu organizacji)? Widoczna jest próba potraktowania działań Porozumienia 11 Listopada nie jako motywowanych politycznym sprzeciwem wobec poglądów i praxis takich organizacji jak MW i ONR – ale jako działań o podłożu wręcz klasistowskim. Bo przecież organizatorzy „Marszu Niepodległości” to „tylko” „zagubieni i ogłupieni szowinistyczną sieczką ludzie, wywodzący się w znacznej mierze z grup wykluczonych”. W dodatku, jest to środowisko „marginalne i pozbawione znaczenia”.

Po pierwsze więc, autorzy i autorki nie dostrzegają próby przebicia się do głównego nurtu przez skrajną prawicę. Tymczasem, i osobiście zamierzam to powtarzać aż do znudzenia, są to grupy i osoby, które wielokrotnie stwarzały fizyczne zagrożenie dla uczestników i uczestniczek demonstracji feministycznych, środowisk LGBTQ, pierwszomajowych i tym podobnych. To grupy, które mają na koncie wydarzenia z Góry Św. Anny, Wrocławia, i wielu innych miejsc, w których dawały upust nienawiści poprzez nazistowskie pozdrowienie czy explicite rasistowskie hasła. Na taką praktykę polityczną: zastraszania, fizycznych ataków, ekspozycji rasistowskich poglądów - i odpowiedzialne za nie organizacje nie powinno być zgody.

Po drugie, widoczne jest zauważalne przesunięcie w taktyce osób i grup nie godzących się na zawłaszczanie 11 Listopada przez narodowców. Jeśli rok temu krytyka mówiąca o konieczności wysunięcia pozytywnej kontrpropozycji była jeszcze w pewnej mierze zasadna, to dziś mija się ona raczej z rzeczywistością. Tą potrzebną kontrpropozycją jest „Kolorowa Niepodległa” - demonstracja pokazująca inny, możliwy model patriotyzmu i inną wizję wspólnego państwa.

Po trzecie, i jest to najpoważniejszy problem jaki mam z omawianym listem – jego autorzy i autorki wpadają w pułapkę paternalizmu. Tak jak mój sprzeciw budzi psychiatryzacja politycznych oponentów (stosowana zarówno przez nieśmiertelnego Jasia Kapelę, jak i polityków prawie wszystkich partii politycznych głównego nurtu), tak podobną niechęć odczuwam do ich paternalizowania. A tak niestety odbieram zdanie o „zagubionych i ogłupionych szowinistyczną sieczką”. „Ach, ci biedni, naiwni wykluczeni, dający się ogłupić i omamić... To nie ich wina, że krzyczą na demonstracjach to co krzyczą”. Gdybym ja, drodzy autorzy i drogie autorki „11.11.11 Inaczej”, przeczytał o sobie takie zdanie, obdarzyłbym was szczerą i raczej długotrwałą niechęcią. Nawet jeśli przyjmiemy za słuszną perspektywę „fałszywej świadomości”, to w jakiej roli stawia nas używanie takiej paternalistycznej retoryki w stosunku do grup, które określamy jako wykluczone?

Z jednym, wyrażanym przez dystansujących się od blokady, przekonaniem jestem w stanie się zgodzić. Być może są jednak działania, których priorytet jest wyższy, niż blokowanie marszu ONR-owców 11 Listopada? Jedno z nich odbywać się będzie także jutro, jeszcze przed blokadą. Wiec solidarności z Occupy Wall Street, czy szerzej: działania związane z pomysłem Ruchu Oburzonych niosą ze sobą chyba więcej politycznego potencjału dla nas, osób z sercem po lewej stronie. Zdecydowanie nie jest to wezwanie do porzucenia aktywności Porozumienia 11 Listopada – a raczej próba namysłu nad listą priorytetów dla szeroko pojętego ruchu lewicowego.

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Kraj wolnych?

Dwa teksty z ostatnich kilku dni ze strony angielskiej wersji portalu Al-Jazeera wyraźnie pokazują, jak muzułmanie stają się nowymi pogardzanymi i wykluczonymi - kozłami ofiarnymi, zastępując w antysemickich i rasistowskich przekonaniach miejsce Żydów.

Pierwszy to tekst MJ Rosenberga omawiający świeżo opublikowany raport Center for American Progress zatytułowanego „Fear, Inc. The Roots of the Islamophobia Network in America”. Publikacja odkrywa kulisy sieci powiązań między zasobnymi donatorami i sponsorami, fundującymi działania prawicowych think-tanków oraz fundamentalistycznych organizacji chrześcijańskich i antyislamskich. Poprzez wydawanie książek, "raportów", tworzenie blogów i stron internetowych - wszystkie te instytucje prowadzą do szerzenia strachu i nienawiści w stosunku do wyznawców i wyznawczyń islamu. Z jednej strony - niby nic nowego. Było dość jasne, że choćby afera wokół budowanego kilkaset metrów od Ground Zero muzułmańskiego domu kultury, była sprawą rozdmuchaną głównie przez stację Fox News i co bardziej radykalnych polityków Partii Republikańskiej. Z drugiej - raport CAP pokazuje jednak, jak wysoki jest stopień zorganizowania całej antyislamskiej siatki - i jak bardzo ludzie zaangażowani w jej animowanie starają się ukryć jej istnienie i zaplecze finansowe.

Nic więc dziwnego, że w takim klimacie, ogarniającym debatę publiczną, za propagandą idą czyny – przerażające jest jednak, że dochodzi do nich ze strony instytucji państwowych. Tego tyczy się z kolei tekst Marka LeVine'a, opisującego – na bazie wieloletniego śledztwa dziennikarskiego agencji Associated Press – przeplatanie się działań CIA i nowojorskiej policji skutkujące niczym innym, jak szpiegowaniem społeczności muzułmańskiej mieszkającej w NYC. Policjanci z NYPD zostali podzieleni na grupy operacyjne, których celem był „monitoring” i zdobywanie informacji w barach, restauracjach, na ulicach, w meczetach, księgarniach i innych miejscach spotkań społeczności muzułmańskiej. Jako, że CIA formalnie ma zakaz szpiegowania obywateli i obywatelek amerykańskich – bo „monitoring” o którym mowa to nic innego, jak szpiegowanie właśnie – doprowadzono do stworzenia „partnerstwa” między obydwiema instytucjami. W efekcie CIA przeszkoliło co najmniej jednego oficera NYPD, jednego swojego pracownika wysłało do pracy zmierzającej do utworzenia programów szpiegowskich dla nowojorskiej policji, a kolejnego – jako tajnego agenta – umieściło w samej kwaterze głównej.

Kontrowersje w tej sytuacji są oczywiste: nie chodzi jednak tylko o możliwe zarzuty prawne, ze złamaniem pierwszej poprawki do Konstytucji włącznie, czy o to, że policja nowojorska nie ma żadnego prawa do prowadzenia działań innych, niż ściśle związanych z popełnianymi przestępstwami. Szpiegowanie społeczności islamskich świadczy o podejściu instytucji amerykańskiego państwa do obywateli i obywatelek wyznających inną religię niż chrześcijaństwo i/lub posiadających kolor skóry inny, niż biały. Do tego, sprawa przywołuje skojarzenia z najgorszymi praktykami CIA z czasów ruchów praw człowieka, swobód obywatelskich czy organizacji antywojennych. Wszystko to zaś dzieje się teraz – nie za czasów George'a W. Busha juniora, ale Baracka Obamy – pierwszego czarnego prezydenta, Demokraty. Co więcej – wygląda na to, że działania podszyte rasistowskimi sentymentami, zmierzające do ograbiania określonej grupy obywateli i obywatelek amerykańskich z przynależnych im praw – właśnie teraz nabrały większego impetu i rozmachu. Tekst LeVine'a porusza w interesujący sposób jeszcze kilka, bardzo ważnych, wątków w związku z wynikami śledztwa Associated Press i zdecydowanie warto przeczytać go w całości.

Konkluzja? „Kraj wolnych, ojczyzna dzielnych ludzi” – ale tylko dla niektórych. Rozbudzanie rasistowskich uprzedzeń, podżeganie do nienawiści, przekuwające się w branie na celownik grupy będącej ofiarą stereotypizacji przez instytucje państwa, przy zbliżającej się kolejnej fali kryzysu finansowego – wszystko to budzi najgorsze, historyczne skojarzenia. Nie mówiąc o hipokryzji, związanej z deklaracjami amerykańskiej administracji jeśli chodzi o obronę i gwarantowanie praw człowieka na świecie. Najłatwiej, jak widać, bronić praw człowieka za granicą, i w starannie przygotowanych oświadczeniach, niż na własnym podwórku.

sobota, 6 sierpnia 2011

Jak to jest?

Znów ta pora roku. Czas, w którym irytacja spowodowana polskim życiem politycznym skacze w górę o kilkaset procent. Chodzi oczywiście o wybory parlamentarne i cały, związany z nimi potok ekskrementów wylewający się w zasadzie zewsząd. Jako, że większość polskiej polityki zawiera się w zestawie prostych rytuałów - symulowanych kłótni czy męczonych aż do wyrzygania tematów typu Smoleńsk - jest ona na ogół nudna i przewidywalna. Najciekawsze z niej jest więc postępowanie ludzi jakoś związanych ze środowiskiem najbliższym mi politycznie.

Zaczęło się niewinnie - sobota, późny wieczór. Rada Krajowa SLD zatwierdziła listy wyborcze. Zanim jednak przejdę do treści newsa, najpierw cytat:

W Polsce socjaldemokracja nie zmartwychwstanie – ona musi się narodzić. Po 1989 roku szyld ten został zawłaszczony przez środowisko dawnych, cynicznych w dużej mierze działaczy SZSP, ZSMP i PZPR z lat 70-tych i 80-tych, dla których stał się on biletem wstępu na polityczne i biznesowe salony III RP. Sytuacja ta zablokowała powstanie lewicy jako formacji kulturowo – politycznej, trwale obecnej w dyskursie publicznym, który dziś został zdominowany przez liberałów i konserwatystów.

Cytat pochodzi z Trybuny, brak niestety w Internecie daty, z treści można jednak wnioskować, że prawdopodobnie z okresu między 2005 a 2008 rokiem. Autorem jest Michał Syska, dyrektor Ośrodka Myśli Społecznej im. F. Lasalle'a (a także członek zespołu Krytyki Politycznej). Cytat brzmi nieźle, prawda? Nic, z czym porządny socjaldemokrata, bądź demokratyczny socjalista, nie mógłby się zgodzić. Robimy więc fast forward i wracamy do wspomnianego już newsa o listach wyborczych.

We Wrocławiu liderem będzie Janusz Krasoń. Na czwartym miejscu znalazł się dyrektor Ośrodka Myśli Społecznej im. F. Lassalle’a Michał Syska.

Jak to jest, że tak zdeklarowany socjaldemokrata, jak Michał Syska, startuje z list "środowiska dawnych, cynicznych działaczy SZSP, ZSMP i PZPR"? "Dla których [szyld socjaldemokracji] stał się biletem wstępu na polityczne i biznesowe salony"?

Na zatwierdzonych listach znalazły się także miejsca dla koalicjantów. Przewodniczący Zielonych 2004 Dariusz Szwed ma otwierać listę SLD w Chrzanowie.

Jak to jest, że tak zdeklarowany przeciwnik wojen w Iraku i Afganistanie - podobnie zresztą, jak Syska i Maria Szyszkowska (W Lublinie na pierwszym miejscu listy znalazł się Jacek Czerniak, tuż za nim prof. Maria Szyszkowska) - startuje z tych samych list, co Leszek Miller?

Na piątym miejscu krakowskiej listy znalazł się filozof prof. Jan Hartman.

Jak to jest, że tak zdeklarowany przeciwnik spłycania debaty publicznej i intelektualnej sieczki, jak prof. Hartman, startuje z tych samych list, co Grzegorz Napieralski - jeden z absolutnych przodowników, jeśli o płyciznę i sieczkę chodzi?

---

Wbrew pozorom naprawdę warto być przyzwoitym w polityce. Miejmy nadzieję, że w przyszłym, prawdziwie demokratycznym ustroju, polityka nie będzie już sposobem na robienie sobie dobrze kariery, bez wątpliwości i wyrzutów sumienia w związku z uprawianą przez siebie hipokryzją. Z tego miejsca serdeczne pozdrowienia dla porządnych socjaldemokratów, przeciwników wojen napastniczych i poważnych intelektualistów. W waszym przypadku pytanie "jak to jest" to chyba tylko pytanie retoryczne.

niedziela, 17 lipca 2011

Pacyfka na karabinie

Come on Wall Street, don't be slow,
Why man, this is war au-go-go
There's plenty good money to be made
By supplying the Army with the tools of its trade


15 lutego 2004 roku kończyłem 16 lat i byłem ostro subkulturowującym się, ale jeszcze nie politycznym, młodzieńcem. Było to blisko rok po inwazji na Irak - agresji sprzeciwiała się ponad połowa polskiego społeczeństwa. Agresji, dodajmy, w świetle prawa nielegalnej zarówno z prawem krajowym, jak i międzynarodowym. Mimo to, wszystkie główne siły polityczne kraju, przy niezwykłej pomocy gorliwych mediów z Gazetą Wyborczą, tzn. Wojenną, na czele, tłukły nam wszystkim po głowie młotkiem z napisem "patriotyzm". Cytat z posła Jaskierni, w trakcie sejmowej dyskusji: "Jest niezwykle istotne, Wysoka Izbo, że w tej sprawie nie ma podziału między koalicją a opozycją, że nie w tych kategoriach próbujemy patrzeć na sprawę. Jest ważnym faktem politycznym, że dwa wielkie ugrupowania opozycyjne: Platforma Obywatelska oraz Prawo i Sprawiedliwość, są pośród tych, którzy rozumieją polską rację stanu. To test dla Polski".

Nie wiem, jaką ocenę przyjmuje się w przypadku "testu dla Polski". Może liczbę trupów? Jeśli tak, no to tutaj polska racja stanu zdała test na 5 z plusem. Udokumentowane straty tylko wśród ludności cywilnej Iraku wynoszą od 101,837 do 111,294 tysięcy (od początku inwazji do dziś). Doliczmy rannych, torturowanych i upokarzanych w Abu Ghraib, Guantanamo czy Starych Kiejkutach, osierocone dzieci, zniszczoną infrastrukturę i tak dalej - i możemy poklepać "naszych chłopców" po plecach z powodu dobrze wykonanej roboty. A Michnika, że tak dobrze potrafił ocenić, że będzie to "wojna sprawiedliwa".

W każdym razie - w 2004 roku pojechałem także na swój pierwszy w życiu Przystanek Woodstock. Uznałem to za niesamowite przeżycie: kilkaset tysięcy ludzi, w ogromnej większości nastawionych do siebie przyjaźnie i pokojowo, cieszących się muzyką i choć trochę wskrzeszających wielki mit 1969 roku i tamtego koncertu na polu w Woodstock. Miałem też poczucie, że jestem tam, gdzie bije być może nie silny, ale na pewno wyczuwalny puls kontestacji. To wszystko poszło się j**ać 4 lata później, na moim piątym i dotychczas ostatnim Przystanku Woodstock.

Okazało się, że Woodstock to kolejny brand, ładny znaczek (tak jak pacyfka), który jeśli chcesz, możesz sobie nakleić nawet na czołg albo Rosomaka. Ani Jurek Owsiak, ani gros uczestników i uczestniczek Przystanku nie miało ani odrobiny poczucia odstawianej tam żenady. Bo inaczej występu jednego z najbardziej twardogłowych neoliberalnych zbrodniarzy oraz reklamy Wojska Polskiego nie da się nazwać.

W tym roku Jurek Owsiak kontynuuje swoją dobrą rękę do wybierania najbardziej nieodpowiednich osób do zapraszania na imprezę ze słowem "Woodstock" w nazwie. Panie i Panowie, tym razem, w namiocie Akademii Sztuk Przepięknych, specjalnie dla Was: Pan Premier Marek Belka! Znany też jako członek kolonialnej ekspedycji irackiej, zwanej "misją stabilizacyjną".

Wygląda na to, że tym roku pojadę na Przystanek Woodstock. I skoro już tam będę, to mam wielką ochotę przywitać Marka Belkę tak, jak na to zasługuje. A Wy?


wtorek, 28 czerwca 2011

Intelektualne peryferie - suplement

Wrzucam w ramach uzupełnienia wczorajszego tekstu o "delikatnej" pomyłce jaką jest tytuł doktora honoris causa Uniwersytetu Łódzkiego dla Rudy'ego Giulianiego. Już po publikacji pojawiły się w dyskusjach na jednym z portali społecznościowych fragmenty dzieła jednego z recenzentów tytułu, a konkretnie: profesora Bogusława Sygita, kierownika zakładu kryminalistyki na katedrze postępowania karnego i kryminalistyki Uniwersytetu Łódzkiego. Rzeczone fragmenty wyglądają tak:

Na uprawianiu swego procederu samogoniarze ponoszą straty materialne: do wyrobu bimbru używane są skądinąd surowce niezbędne w gospodarstwie. W przypadku ich limitowania odbywają się kosztem wyżywienia rodziny (...) Wypędzanie i spożywanie nielegalnego alkoholu kończy się więc chorobami, obniżeniem stopy życiowej rodziny, koniecznością korzystania z zapomóg (...) Rodzina samogoniarza rozpada się od pobić, awantur, znęcania się. W tej sytuacji oczywiste jest, że dzieci najczęściej wkraczają na drogę przestępstwa, musi im bowiem udzielać się atmosfera łamania prawa.

Jak widać, praca dotyczyła procederu bimbrownictwa. Rzecz jasna, żadne z powyższych zdań nie ma umocowania w jakimkolwiek przypisie odsyłającym do empirycznych badań, mogących potwierdzić te śmiałe tezy. Należy więc chyba uznać, że zdziwienie, bądź zaskoczenie, procesem recenzenckim tytułu doktora honoris causa Rudolpha Giulianiego jest zwyczajnym przejawem naiwności z mojej strony :)

niedziela, 26 czerwca 2011

Intelektualne peryferie, czyli neoliberalna ortodoksja po polsku

"Trzeba podważać wszystko, co się da podważyć,
gdyż tylko w ten sposób można wykryć to,
czego podważyć się nie da".
Prof. Tadeusz Kotarbiński,
pierwszy rektor Uniwersytetu Łódzkiego

W powyższym motcie, Tadeusz Kotarbiński pięknie i zwięźle ujął etos nauki, jako krytycznego, rozumowego podejścia do otaczającej nas rzeczywistości, wymuszający bycie w ciągłym intelektualnym „stanie gotowości”. Nic więc dziwnego, że znajduje się ono w zakładce „Misja UŁ” na stronie internetowej Uniwersytetu Łódzkiego. Staje się to zaskakujące dopiero, gdy uświadomimy sobie, jak bardzo na bakier z tym mottem może być praktyka instytucjonalna i naukowa Uniwersytetu. Świadczy o tym sprawa nadania tytułu doktora honoris causa Rudolphowi Giulianiemu – pokazuje ona, jak łatwo dochodzi na polskich uczelniach publicznych do zjawiska „fabrykowania konsensusu”: naturalizowania ściśle określonych poglądów politycznych jako naukowych oraz obiegowych prawd.

Na początku grudnia ubiegłego roku Senat Uniwersytetu Łódzkiego podjął uchwałę o nadaniu Rudolphowi Giulianiemu tytułu doktora honoris causa. Promotor procesu nadania tytułu tak uzasadniał, w artykule z „Rzeczpospolitej”, decyzję Senatu:

Giuliani połączył walkę z przestępczością ze wzrostem nakładów na oświatę i pomocą socjalną – zachwala zalety najsłynniejszego burmistrza Ameryki referent wniosku prof. Brunon Hołyst. – Jego program „Zero tolerancji” sprawił, że najbardziej niebezpieczne miasto w USA stało się najbezpieczniejsze. Liczba wszystkich przestępstw spadła o ponad połowę.

Z dalszej części tekstu możemy dowiedzieć się, o co chodziło w słynnej strategii Giulianiego:

Program Giulianiego polegał na karaniu nawet za błahe przewiny, by bezkarność nie rozzuchwalała. Burmistrz wychodził bowiem z założenia, że droga od występku do zbrodni jest zazwyczaj taka sama: zaczyna się od malowania sprayem na murach, bójek, potem są drobne kradzieże, napady i w końcu zabójstwa. I choć nie każdy grafficiarz będzie mordercą, to każdy morderca był kiedyś grafficiarzem – twierdził.

Senat UŁ podjął decyzję o przyznaniu doktoratu honoris causa w oparciu o recenzje następujących osób: prof. dr hab. Bogusława Sygita z Uniwersytetu Łódzkiego, prof. dr. hab. Michała Seweryńskiego z Uniwersytetu Łódzkiego, prof. dr. hab. Andrzeja Marka z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu oraz prof. dr. hab. Stanisława Pikulskiego z Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie. Jak to możliwe, by tak szerokie grono naukowców z tytułami profesorskimi przeszło do porządku dziennego nad poważnymi kontrowersjami związanymi z „osiągnięciami” Giulianiego? Zgodnie z mottem znajdującym się na stronie Uniwersytetu Łódzkiego, obowiązkiem każdego uczciwego, rzetelnego badacza jest wytrwałe podważanie i weryfikowanie tez (hipotez, badań, i tak dalej), z jakimi ów się w swojej działalności naukowej spotyka. Tymczasem, uznanie działań Giulianiego za sukces, a założeń programu „Zero tolerancji” za prawomocne, jest wysoce dyskusyjne i problematyczne.

W poszukiwaniu i krzewieniu prawdy

Mistyfikacją, jaką jest „Zero tolerancji” oraz „teoria zbitej szyby” dogłębnie zajął się Loïc Wacquant, profesor Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley, uczeń Pierre'a Bourdieu, w swojej książce „Więzienia nędzy”. Tekst jest wyjątkowo łatwo dostępny, niestety, recenzenci kandydatury, a w szczególności jej promotor, prof. Brunon Hołyst, najwyraźniej nie zapoznali się z analizą Wacquanta. W przeciwnym razie, prof. Hołyst nie upierałby się zapewne przy związku między strategią Giulianiego a „dwukrotnym spadkiem przestępczości”. Wacquant wskazuje, że w tym samym okresie podobny spadek przestępczości można było zaobserwować w innych stanach, w których nie wprowadzono idei „Zera tolerancji”, czy w Kanadzie, nie dokonującej żadnych istotnych zmian w swojej polityce walki z przestępczością. W szerszej perspektywie spadek przestępczości w Nowym Jorku był więc wynikiem działania czynników z poziomu makro (takich jak bardzo dobra koniunktura gospodarcza czy zmiany demograficzne), a nie działań ówczesnego burmistrza. Co więcej, spadek przestępczości w tym mieście zaczął się już na 3 lata przed dojściem Giulianiego do władzy! Choć dostrzega jeszcze inne, niż Wacquant, przyczyny spadku przestępczości, także ekonomista Stephen D. Levitt wskazuje, że działania ówczesnego burmistrza Nowego Jorku miały znikomy wpływ na ilość popełnianych przestępstw.

Wielki wzrost nakładów na policję oraz zorientowanie na surowe karanie nawet za najdrobniejsze przestępstwa doprowadził natomiast do eskalacji przemocy ze strony służb policyjnych, skierowanej przede wszystkim w kierunku czarnych społeczności: Wacquant przytacza olbrzymie różnice w ocenach działań policji między osobami o białym, a czarnym kolorze skóry, a także drastyczny wzrost skarg ze strony tych drugich (ok. 60%). Polityka Giulianiego miała jeszcze jeden efekt: pozwoliła ona napędzić koniunkturę na usługi prywatnych firm i korporacji zajmujących się więziennictwem czy, szerzej, „ochroną bezpieczeństwa”. Do tego, gros skazywanych i osadzanych w ośrodkach karnych stanowili czarni, z biednych dzielnic, zatrzymywani za posiadanie „nielegalnych substancji”, zgodnie z inną wielką mistyfikacją zwaną „wojną z narkotykami”. Tą samą, która po wielu latach krytyki ze strony przeróżnych środowisk (w tym organizacji zrzeszającej byłych i obecnych policjantów) została ostatnio uznana w raporcie Światowej Komisji ds. Polityki Narkotykowej za spektakularną porażkę (fragment artykułu z Gazety Wyborczej: „globalna wojna z narkotykami nie powiodła się, co pociągnęło dewastujące konsekwencje dla społeczeństw i jednostek na całym świecie”).

W oparciu o zasady humanizmu i demokracji

Analizując postępowanie obecnych władz Uniwersytetu Łódzkiego bardzo trudno jest powstrzymać się przed konstatacją, że jest ono częścią opisywanego przez Wacquanta zjawiska szerokiej promocji i lobbingu na rzecz „Zera tolerancji” wśród elit politycznych. By mogły one wprowadzać rozwiązania służące w istocie penalizacji biednych i wykluczonych, owe rozwiązania potrzebują pseudonaukowej przykrywki, przedstawiającej je jako empirycznie potwierdzone, i tym samym prawomocne, naukowe fakty. Po napisaniu odpowiedniej ilości „rozpraw” i zorganizowaniu licznych seminariów i konferencji, „Zero tolerancji” z ideologicznego, miałkiego konstruktu awansuje do rangi naukowej prawdy. Trzeba zwrócić uwagę, że w przeciwieństwie do krytyków „teorii zbitej szyby”, czy „Zera tolerancji”, teksty ich apologetów nie były publikowane w żadnych poważnych, prestiżowych periodykach naukowych. Z reguły były to książki czy czasopisma finansowane przez neoliberalne think-tanki, takie jak Heritage Foundation, czy Manhattan Institute. Tym samym „dzieła” teoretyków spod znaku „zera tolerancji” nie przeszły ani procesu recenzenckiego, ani nie zostały poddane jakiejkolwiek innej naukowej weryfikacji.

Podpisanie się pod kandydaturą Giulianiego do tytułu doktora honoris causa kadry naukowej Uniwersytetu Łódzkiego i innych polskich uczelni publicznych jest częścią tego procesu legitymizacji neoliberalnej ortodoksji i ideologicznej mistyfikacji. Nawet, jeśli wspomniani naukowcy zignorowali narzucające się wnioski dotyczące charakteru programu „Zero tolerancji”: jako działań generujących – a nie rozwiązujących – problemy społeczne, to same wątpliwe i szeroko krytykowane „naukowe podstawy” tej strategii powinny być wystarczającym powodem do tego, by odrzucić pomysł nagradzania Giulianiego tytułem doktora honoris causa. Niestety jednak, „produkowanie konsensusu” ma się na Uniwersytecie Łódzkim bardzo dobrze – ze szkodą dla etosu nauki i wbrew maksymie pierwszego rektora Uniwerstetu.

czwartek, 23 czerwca 2011

Strefa specjalnie tania

Niestety, w ostatnim czasie blog dotknęła poważna anemia. Niemniej! w ostatnim czasie ukazał się na stronie Res Publiki Nowej mój tekst o SLD, kolejny jest już napisany i miejmy nadzieję niedługo ujrzy światło dzienne, zaś jeszcze jeden jest zaczęty i czeka na lepsze czasy (oby nadeszły). Żeby "coś się działo" wrzucam tekst będący częścią lewicowej diagnozy i postulatów dla Łodzi ze strony łódzkiego Klubu Krytyki Politycznej i Młodych Socjalistów. A niedługo, chyba, nowy materiał.

---

Strefa specjalnie tania

Czym są tzw. specjalne strefy ekonomiczne? To wydzielona część terytorium kraju, w której działalność gospodarcza może być prowadzona w preferencyjnych warunkach, tj. przedsiębiorstwom, które uzyskały zezwolenie na działalność w strefie, przysługuje pomoc publiczna w formie zwolnienia podatkowego. Specjalne Strefy Ekonomiczne od ok. 10 lat istnieją także w Polsce.

Uzasadnieniem powstania SSE jest chęć ściągnięcia do danego kraju/regionu/miasta inwestorów poprzez zaoferowanie im niezwykle korzystnych warunków działalności gospodarczej. Może się to wydawać zrozumiałe w kontekście procesów globalizacyjnych, w wyniku których poszczególne państwa zmuszone są, by konkurować o zainteresowanie firm i przedsiębiorstw, uwolnionych od więzów i ograniczeń. Jednak sam rzut oka na zestawienie krajów, w których działają SSE, daje do myślenia. Są to kraje przede wszystkim tzw. Trzeciego Świata oraz gospodarki kilku krajów rozwijających się: Chiny, Indie, Iran, Jordan, Kazachstan, Rosja, Białoruś, a od 2005 roku także Ukraina. Nazbyt często służą one międzynarodowym gigantom jako rezerwuary drastycznie taniej „siły roboczej”, pozbawionej ochrony prawnej i reprezentacji związkowej. W tym gronie znajduje się także Polska oraz Łódź.

Na swojej stronie internetowej Łódzka Specjalna Strefa Ekonomiczna chwali się m.in. dynamicznym rozwojem sektora BPO – Business Process Offshoring. Czym jest BPO? Niczym innym jak usługami outsourcingowymi – co w skrócie oznacza zatrudnianie pracowników na umowy zlecenie bądź umowy o dzieło przez pośredniczące agencje pracy tymczasowej, co oznacza zdecydowaną redukcję kosztów dla firm korzystającej z ludzkiej pracy i tym samym większe zyski. Oznacza to również zdecydowanie mniejsze zarobki pracowników czy brak ubezpieczenia – tożsame z niestabilnością i niepewnością jutra.

Dotychczas brakowało rzetelnej debaty publicznej o Łódzkiej Specjalnej Strefie Ekonomicznej. Media ograniczały się z reguły do informowania o tym, ile nowych miejsc pracy zostanie utworzonych w strefie lub o wysokości poszczególnych inwestycji. Dlatego też postulujemy dokonanie niezależnego audytu funkcjonowania ŁSSE z oszacowaniem zysków w postaci faktycznie nowych miejsc pracy utworzonych dzięki istnieniu strefy, wysokości zarobków w strefie w stosunku do średniej województwa łódzkiego i miasta Łodzi, a także wysokości potencjalnych strat, wynikających z ogromnej ilości ulg i zwolnień z podatków. Przy uwzględnieniu np. tego, że obszar ŁSSE obejmuje nie tylko Łódź i województwo łódzkie, ale także Wielkopolskę i Mazowsze. Dopiero posiadanie takich informacji umożliwi zainicjowanie prawdziwej debaty publicznej na temat zasadności funkcjonowania ŁSSE.

Łódź, jako duże polskie miasto, najprawdopodobniej nigdy nie wygra z krajami biednego Globalnego Południa w dumpingu socjalnym, ogromnych ulgach podatkowych i uelastycznianiu rynku pracy. Z tego względu,a także dla zachowania zasad etyki, tak często przecież łamanych w historii Łodzi przemysłowej – powinniśmy porzucić tę drogę. Zamiast tego miasto powinno przede wszystkim dyskontować swoje położenie w centrum Polski i Europy oraz włókiennicze tradycje, znajdujące kontynuację w badaniach i odkryciach Instytutu Włókiennictwa Politechniki Łódzkiej. Do miasta z rozbudowanym zapleczem infrastrukturalnym i badawczym inwestorzy przybędą bez konieczności udzielania olbrzymich zwolnień z podatków. Bo bez nich, z pustą kasą, Łódź najprawdopodobniej dalej będzie stała na miejskiej mieliźnie.

piątek, 27 maja 2011

Tak wygląda demokracja

Dzisiaj, katalońska policja zaczęła w Barcelonie pałować i kopać pokojowych demonstrantów i demonstrantki z ruchu 15-M. Uzasadnienie? Policja miała "posprzątać" zajęty Plaza Catalunya z demonstrantów ze względu na konieczność zrobienia na nim porządku przed jutrzejszym finałem Ligii Mistrzów z udziałem FC Barcelona. A "czyszczenie" pokojowej demonstracji w Katalonii wygląda tak:


VincenzoRigogliuso_27-05-2011-038
ramon_27_05_11desalojo-40
Ad_27mag2011_06
sytsew_27-5-2011_13aweb

Cóż, wiadomo, co się liczy - i nie jest to swoboda wyrażania przekonań politycznych.

czwartek, 28 kwietnia 2011

Młodej parze

Z okazji drugiego obok beatyfikacji Papieża-Polaka wydarzenia roku.



"Obce baby rozdające miecze to kiepska legitymacja władzy".

wtorek, 26 kwietnia 2011

Frontalny atak na "stracone pokolenie"

Od ponad kilku tygodni pojawiają się na łamach gazet i portali teksty dotyczące współczesnej młodzieży. Przekrój jest szeroki: od Baumana, przez teksty w Wybiórce, skończywszy na Janie Hartmanie w Tygodniku Powszechnym. Różny jest w związku z tym poziom refleksji, frazą łączącą natomiast teksty Baumana i cykl artykułów są słowa o "straconym pokoleniu". Ten pierwszy mówi o "pokoleniu wyrzutków", wskazując na to, że mamy prawdopodobnie do czynienia z pierwszą generacją dorastającą po II Wojnie Światowej która będzie "borykać się z perspektywą spadku na niższy szczebel społecznej hierarchii". Tekst jest bardzo dobry i warto go przeczytać w całości, zanim przejdzie się do lektury poniższej notki.

Ciekawe potrafią być też, o dziwo, teksty z Wyborczej. O ile jednak wiedza o skali bezrobocia wśród młodzieży, braku przydatności lat spędzonych na nieustannym kształceniu i podnoszeniu kwalifikacji, o którym pisze Bauman jest cenna, o tyle redaktorzy Gazety niestety nie zatrzymują się na tym i chyba każdy z cyklu tekstów okraszają starymi, dobrymi neoliberalnymi radami. "To może ulgi dla przedsiębiorców w zamian za zatrudnianie młodych? To może dopłacanie do staży? To może płacenie firmom za to, że w ogóle zechcą kogokolwiek zatrudnić, bo przecież chyba za mało podatnicy władowali kasy w biedne, wrażliwe prywatne biznesy z okazji kryzysu i generalnie - czemu nie?!". Za mało wolnego rynku w wolnym rynku, za mało prywatyzowania zysków i upubliczniania strat. Gazeta Wyborcza przypomina grzecznego ucznia, prymusa siedzącego w pierwszej ławce, który z szacunkiem i zrozumieniem powtarza słowa swojego mistrza:

Ale OECD zaleca też kurację, która dla wielu młodych może wydać się przekleństwem. Chce popularyzacji krótkookresowych umów na początkowym etapie kariery, by były one dla adeptów pierwszym krokiem do bardziej stabilnego zatrudnienia.

Lekiem na truciznę prekariatu ma być więc jeszcze więcej trucizny. Fight fire with fire.

Zupełnie inny charakter ma tekst Jana Hartmana. Tutaj nie ma tego nudnego spojrzenia na uwarunkowania ekonomiczne. Tutaj mamy do czynienia z gorącym, jak to określił Onet.pl, "frontalnym atakiem na polską młodzież". Prof. Hartman z wyżyn mądrości i autorytetu mówi:

Nie dla niego wysmakowane dysputy, elegancja i styl. Jego „sztuka życia” to zaledwie użycie. Szybkie i byle jakie. Piwo, muza, plaża, seks. Dla bardziej wymagających jeszcze kino i Msza. I żeby się nie narobić. To jest właśnie „godne życie” i to jest „własne zdanie”.

Prof. Hartman przez większość tekstu przedrzeźnia wypowiedzi swoich studentów i studentek. A w zasadzie to wręcz znęca się nad ich językową i intelektualną nieporadnością, z uporem godnym lepszej sprawy przerysowując nieudolne posługiwanie się zwrotami typu "własne zdanie". Gdy doda się do tego sformułowania w stylu:

W taki sposób masy skonsumowały przesłanie liberalne"; "Ten zaś, kto chciałby wejść w rolę jakiegoś mentora racji publicznych, wywyższając się tym samym ponad innych, zasługuje na potępienie jako wróg równej wolności.

Jedyne co we mnie pozostaje to poczucie niechęci do autora, stawiającego się w roli mentora racji publicznych przemawiającego do mas otumanionej młodzieży. Cały tekst prof. Hartmana można niestety sprowadzić do frazesów: "Kiedyś było lepiej" czy "Ta dzisiejsza młodzież". Mniej więcej tak samo obmierzłych jak poglądy młodzieży uczonej przez autora. Bo przecież narzekania na "tą dzisiejszą młodzież" pojawiały i pojawiają się w każdej epoce. Wraz z przekonaniem, że "my byliśmy inni". Czy faktycznie? Na ile inne były pokolenia naszych (urodzonych w końcówce lat '80, na początku lat '90) rodziców i dziadków? Czy ich członkowie i członkinie en masse żyły "dążeniem do prawdy" (czymkolwiek ona jest)?

Intelektualnej płycizny, "lenistwa" czy "piwa, muzy, plaży, seksu" w prawie każdym pokoleniu jest pełno. Czy tęskno prof. Hartmanowi do wiktoriańskiej Anglii, pełnej nienagannie ubranych gentlemanów spacerujących od jednego burdelu do drugiego? A może do pięknych lat II Rzeczpospolitej, znanej ostoi prawdy i moralności? Przykłady można by mnożyć, szukając tych złotych czasów do których tęskni prof. Hartman. Gratulacje dla tego, komu uda się je odnaleźć.

Poświęcenie całej swojej publicystycznej energii na epitety dot. pustej, zdegenerowanej młodzieży powoduje, że Hartman podchodzi do rzeczywistości równie płytko jak oskarżana przez niego młodzież. Bo co to za analiza, która sprowadza się do narzekania "na upadek obyczajów" i westchnień za "starymi dobrymi czasami"? Co to za analiza, która zajmuje się przyczynami, ale już nie skutkami? Bo u Hartmana, po jednozdaniowym "Krzywdzimy swoje dzieci!", perspektywa tego, że ktoś tę młodzież przecież wychował, znika. Kropkę nad i, jeśli chodzi o prof. Hartmana, stawia wypowiedź w tekście "Ofiary modnych studiów" z Newsweeka. Warto zacytować w całości:

Studiują masy, więc wartość dyplomu drastycznie spadła. Studia nie są już przeznaczone dla ludzi inteligentnych, tylko przeciętnych. Przeciętnie inteligentnych, przeciętnie utalentowanych i przeciętnie zmotywowanych – mówi prof. Jan Hartman, filozof i wykładowca Uniwersytetu Jagiellońskiego. – Magister jest dziś wart mniej niż przedwojenny maturzysta. Trudno oczekiwać, żeby ktoś traktował poważnie tytuł uzyskany na studiach, gdzie wystarczy zapłacić, przekleić parę rzeczy z internetu, zdać prymitywne testy i odebrać dyplom – dodaje prof. Hartman.

Trudno oczekiwać, żeby ktoś poważnie traktował człowieka, który poważny problem sprowadza do kilku ogólnikowych banałów, westchnień za tym "jak to kiedyś dobrze było" i ubolewania, że studiują masy. Tytuł profesorski nie chroni, jak widać, przed intelektualną płycizną.

Wspólny dla Hartmana i Gazety Wyborczej jest brak próby dociekania tego, jak wychowywali się obecni 20-latkowie - kto i co wpajał im aż do momentu wkroczenia w dorosłość. Bez tej refleksji pozostaniemy na poziomie nudnego narzekania i rozdzierania szat, korzystnego tylko dla uspokajania sumienia, ale z pewnością nie dla prawdziwej analizy.

czwartek, 7 kwietnia 2011

Nienawidzę was, hipokryci

Rzygać mi się chce, gdy na was patrzę, cholerni hipokryci. A może to nie hipokryzja - może to totalny brak sumienia pozwala wam na tak bezczelne kłamstwa, oszustwa i udawanie tego, kim się nie jest? Który to już raz wycieracie sobie gęby losem pokrzywdzonych: pracowników, lokatorów, kobiet, gejów, lesbijek? Który to już raz będziecie pozować na obrońców zamykanych zakładów pracy, gdy jeszcze parę lat temu z radością wysyłaliście ludzi na bruk? Jak długo jeszcze będziemy musieli znosić wasze uśmiechnięte gęby, pełne frazesów, wyciąganych z okazji kampanii wyborczej? Bo akurat tak się złożyło, że mając kapitał - finansowy i polityczny - w spadku po kolegach z PZPR, możecie go użyć by w spektaklu (tragifarsie konkretnie) dla nas odgrywanym wcielać się w rolę lewicy, przy aprobacie kolegów z prawicy i właścicieli mediów. A w rzeczywistości, tego czego wam brakuje, to przyznanie honorowego członkostwa w partii dla Leszka Balcerowicza. Wasza młodzieżówka już się afiliowała, czas na was. W zapowiedzianej przez was, mało subtelnie, koalicji z PO będziecie pełnić rolę prawego, w pełni liberalnego skrzydła.














Mam szczerą nadzieję, że pracownicy z tych likwidowanych zakładów pracy, pod którymi podobno chcecie demonstrować (szybko się obudziliście - po 20 latach...) tym razem przyjdą na tego 1 Maja i naplują wam w wasze śliczne, gładkie twarze, wystawiane do fleszów i świateł kamer.

- Doszliśmy do wniosku, że święto pracy musi zmienić swój charakter, bo nie ma czego świętować. Bezrobocie jest wysokie, a zarobki niskie - wyjaśnia Tomasz Kalita. - Zamiast kroczyć w pochodzie, będziemy protestować pod którymś z zamykanych zakładów pracy - dodaje.
Źródło: SLD rezygnuje z pochodów pierwszomajowych

piątek, 1 kwietnia 2011

Na bezdrożach "nowego języka"

Jedną z najlepszych rzeczy, jakie mogą spotkać każdy demokratyczny ruch czy organizację, jest twórcza wymiana myśli i opinii. Pod warunkiem jednak, że taka dyskusja prowadzona jest uczciwie przez wszystkich biorących w niej udział. W przeciwnym razie, gdy jedna ze stron decyduje się od uczciwości wobec innych zwolnić, można dojść do nieprzyjemnego wrażenia gryzienia po kostkach. Tym razem, z możliwości merytorycznej, konstruktywnej dyskusji postanowili nie-skorzystać autorzy tekstu „Jak odbić się od dna?”, zamieszczonego na witrynie Krytyki Politycznej. Paweł Pieniążek i Krystian Szadkowski troskę o stan ruchu studenckiego w Polsce postanowili wyrazić w specyficzny sposób, bo przez gryzienie po kostkach właśnie. Tekst dwójki młodych, „jakby niezrzeszonych” naukowców, ma zapewne ich zdaniem rzucić nowe światło na kondycję ruchu i efektywność działań prowadzonych przez Demokratyczne Zrzeszenie Studenckie.


Nieuczciwość Pieniążka i Szadkowskiego przejawia się w tekście kilkakrotnie. Chyba najbardziej jaskrawym jej przykładem jest zredukowanie działań DZS do happeningów, które zdaniem autorów głównie zniechęcają i skwitowanie ich jako „przynoszących więcej strat niż korzyści”. Drugim – brak dokonania choćby podstawowego zorientowania się w materii, o której się chce pisać. Bo jak określić to, że autorzy ani słowem nie zająknęli się, że Nowe Otwarcie Uniwersytetu to akcja nikogo innego, jak doktorantów i doktorantek z SNS PAN oraz... Demokratycznego Zrzeszenia Studenckiego. Ale od początku.

Zupełnie mijająca się z rzeczywistością jest próba redukowania działań DZS do happeningów w stylu „Nam nie jest do śmiechu”. Tak jak w przypadku NOU, autorzy nie mieli widocznie czasu, żeby chociaż spytać członków i członkinie DZS o działania, prowadzone przez organizację. Gdyby ten czas znaleźli, dowiedzieli by się nie tylko tego, że NOU to inicjatywa współorganizowana przez DZS, ale także o kilkugodzinnych podróżach po akademikach i rozmowach tam prowadzonych czy dyskusjach inicjowanych przez aktywistów, zarówno w gronie studentów jak i kadry akademickiej. W skrócie: poznali by od kuchni to, do czego tak pięknie wzdychają z funkcji w samorządach studenckich.

Wzruszające w tekście Pieniążka i Szadkowskiego jest przekonanie o odkrywczości serwowanych prawd i pomysłów. Pierwsza rada tęgich umysłów to śledzenie działań prowadzonych w ramach Międzynarodowego Ruchu Studenckiego. Ponownie, gdyby któryś z autorów był zainteresowany autentyczną dyskusją i wymianą myśli, to wiedziałby, że DZS nawiązał kontakt z ISM 2 lata temu, przy okazji pierwszego „Alarmu dla edukacji!”, zbiegającego się w tamtym czasie z falą okupacji austriackich i niemieckich uniwersytetów. Idąc tropem ISM, pojawiają się przykłady z Rosji i Chorwacji. Zachwyceni młodzi naukowcy piszą o małej grupce entuzjastów z Uniwersytetu w Zagrzebiu, która doprowadziła do okupacji uniwersytetu. Przekonanie, że i w Polsce wystarczy „mała grupka entuzjastów” do zajęcia uniwersytetu zdradza zupełny brak styczności z realiami aktywizmu prowadzonego na polskim gruncie. Pojawia się też Petersburg i wyjście studentów oraz kadry na ulicę – w łącznej liczbie blisko 70 osób. Dla autorów „to zbiorowe doświadczenie było początkiem formowania się ruchu studenckiego w Petersburgu”. Jak więc nazwać „Alarm dla edukacji!” organizowany przez DZS w 2009 roku, na którym przed gmachem uniwersytetu w Białymstoku pojawiło się ponad 100 osób? Zaś równolegle do tej demonstracji, w pozostałych miastach Polski liczby uczestników wahały się od kilkunastu do ok. 70 osób.

Dostosowując się do stylu autorów „Jak odbić się od dna?” muszę stwierdzić, że słowa o „konieczności wypracowania nowego języka opisu” są niestety nie tyle wzruszające, co budzą uśmiech politowania. Bo jak traktować poważnie takie apele, jeśli sąsiadują one z, nie oszukujmy się, oklepanymi już sformułowaniami wyjętymi prosto z manifestów International Students Movement, takimi jak: „Walka o wolną, emancypacyjną i darmową edukację nie musi się wcale odbywać w utartej formie listów, petycji czy manifestacji. Oddolne i autonomiczne inicjatywy edukacyjne mogą być narzędziem w walce o rozsądny system edukacji publicznej”. Zaskakujące i nowatorskie, prawda? Bądź też: „Ruch walczący o lepszą edukację, nawet jeśli posiada spory potencjał, pogrążony jest wciąż w głębokim chaosie. Ważnym zadaniem dla każdego, kto chce się zająć zmianą obecnej sytuacji, jest stworzenie jak najszerszego frontu i włączenie się w debatę”. Walka o jak największe natężenie słów o „masowym, oddolnym, autonomicznym, emancypacyjnym” to nie jest niestety, drodzy koledzy, próba wypracowania nowego języka. Chyba, że za „nowy język opisu” uznamy sformułowania które swój debiut miały na początku lat '90 (jeśli o Polskę chodzi).

Obok elementarnego braku uczciwości i rzetelności autorów, rażące jest również ich zupełne oderwanie od działalności aktywistycznej i kompletna nieprzystawalność tekstu do obecnej sytuacji. Wynika ona z braku jakiejkolwiek pogłębionej analizy kontekstu protestów studenckich na Zachodzie (przejrzenie listy akcji na stronie ISM NIE JEST pogłębioną analizą), a sytuacji na polskim gruncie. Zaś oskarżanie DZS o fiasko strategii i nie wyciąganiu wniosków ma chyba przede wszystkim przykryć słabość merytoryczną samych autorów, której kolejnym przykładem jest z jednej strony chwalenie Nowego Otwarcia Uniwersytetu, a z drugiej krytykowanie studenckich konsultacji społecznych, które z NOU są w zasadzie tożsame. Wreszcie, żenująca jest próba ośmieszania działań bezpośrednich, takich jak obrona młodych pracowników wylatujących z pracy za próbę protestu przeciw ocierającym się o Orwella praktykom mobbingu w banku Millenium. Jestem dość mocno przekonany, Pawle i Krystianie, że ta jedna pikieta pod Millenium miała kilkanaście razy lepszy wpływ na przyszłość ruchu pracowniczego i studenckiego w Polsce niż Wasz tekst.

Podsumowując, jeśli chce się wzniecać dyskusję na temat kondycji ruchu studenckiego, warto to uczynić najpierw w jego ramach. Autorzy mieli taką okazję, zamiast jednak z niej skorzystać, postanowili napisać kiepski, nieuczciwy i nierzetelny paszkwil na jedyną organizację studencką, której jeszcze chce się walczyć o tak hołubioną przez Pieniążka i Szadkowskiego wolną, emancypacyjną i darmową edukację. Ruch studencki nie potrzebuje takich tekstów – tego, czego potrzeba, to rąk do wieszania plakatów, nóg do chodzenia od akademika do akademika i pracy intelektualnej, która będzie służyć realizacji wspólnego celu, a nie walce z innymi podmiotami ruchu.

niedziela, 20 marca 2011

Kapitalizm - problem?

Zainspirowany wczorajszą notką i kontynuacją w postaci dzisiejszego newsa na lewica.pl:

Znacznie wyższe zarobki osiągają osoby stojące na czele Getin Holdingu. Jego prezes, Radosław Boniecki, w 2010 roku wzbogacił się o 1 608 000 zł, natomiast prezes samego Getin Noble Banku, Krzysztof Rosiński, zainkasował 5 309 000 zł. Największy dochód - 7 700 000 zł - osiągnął jednak szef rady nadzorczej Leszek Czarnecki, plasując się tym samym na trzecim miejscu wśród najbogatszych Polaków.

mój komentarz obrazkowy:

sobota, 19 marca 2011

Czy ktoś coś z tego rozumie?

Panowie, panowie, macie moc nad nami,
żebym ja miał nad was, orałbym ja wami.
Panem bym ci orał, okunomem włóczył,
a pisarzem radlił, robić bym was uczył.
("Orałbym ja wami", R.U.T.A.)


Człowiek się budzi rano, otwiera oczy - rzeczywistość. To znaczy - wszystko wydaje się w pełni realne i prawdziwe. Patrzysz za okno - i widzisz tam to zasadniczo to samo, co wczoraj. Wszystko wygląda normalnie - pokój, półki, książki, kibel, nie ma się wątpliwości co do prawdziwości otaczającego świata. Do momentu włączenia komputera i zrobienia szybkiego riserczu, który udowadnia ci, że rzeczywistość w której funkcjonujesz jest najwyraźniej czymś zupełnie innym, od tego:

W 2008 roku mediana rocznego wynagrodzenia członka zarządu spółki giełdowej wyniosła 420 400 PLN - wynika z najnowszego raportu "Wynagrodzenia zarządów spółek giełdowych w 2008 roku" przygotowanego przez firmę Sedlak & Sedlak. Członkiem zarządu, który w 2008 roku zarobił najwięcej, był Piotr Janeczek - prezes Stalprodukt S.A. Znaczną część jego wynagrodzenia (o łącznej wysokości 7 733 000 PLN) stanowiła premia za wyniki w wysokości 5 463 000 PLN. Do pozostałych składników wynagrodzenia Piotra Janeczka należały: podstawa (737 000 PLN), tantiema z zysku za 2007 rok (1 359 000 PLN) oraz wynagrodzenie z tytułu pełnienia funkcji we władzach jednostek podporządkowanych (174 000 PLN). (...) Pierwszą dziesiątkę najlepiej zarabiających menedżerów spółek giełdowych zamyka Marian Kwiecień, prezes Wistil S.A. Jego wynagrodzenie w spółce-matce wyniosło 625 162 PLN, w spółkach zależnych - 3 900 895 PLN.

I tego:

Na wykresie 1. przedstawiono rozkład wynagrodzeń menedżerów banków, którzy przepracowali cały 2008 rok. 55% członków zarządów otrzymało roczne wynagrodzenie całkowite mieszczące się w przedziale od 1,01 do 2,5 mln PLN. Liczną grupę stanowili także ci menedżerowie, którzy z tytułu pełnionej w zarządzie funkcji otrzymali wynagrodzenie całkowite mieszczące się w przedziale od 2,51 do 3,5 mln PLN. Zarobki w tej wysokości przysługiwały niemal co piątemu członkowi zarządu.

Dla porównania:

Przeciętne wynagrodzenie brutto w grudniu 2008 roku wyniosło 3.419,82 zł.

Uczcie się dalej, biedni frajerzy, wypruwajcie sobie żyły i zakładajcie swoje małe śmieszne biznesiki, drodzy młodzi aktywni naiwniacy. Może jeden z kilku tysięcy takich jak wy dobrnie kiedyś do pozycji równej feudalnemu magnatowi, którego zarobki pozbawione są jakiegokolwiek racjonalnego uzasadnienia. Którego życie jest równie oderwane od rzeczywistości, w której żyjemy my, jak jego pensja, pochodząca z robienia nas wszystkich w dupę.

Jak można pomóc młodym w wieku 19-24 lat?

Radzikowski: - W dużej mierze sami są sobie winni. Kończą studia i od razu chcą wysokich stanowisk. Nie dość, że większość nie ma żadnego doświadczenia, wielu nie miało nawet stażu na studiach, to jeszcze żądają bardzo dobrej pensji. To rynek dyktuje stawki. Zamiast 5 tys. zł netto na początek warto poprosić o 2-3 tys. zł, a nawet przyjąć niższe stanowisko w dobrej firmie, niż narzekać na brak posady.

czwartek, 10 marca 2011

Polska chorymi dziećmi stoi

Zacząłem jakiś czas temu szykować notkę o nowym projekcie na polskiej scenie muzycznej i coś jej niestety skończyć nie mogę. Więc zamiast tego krótko zupełnie o czym innym.

Adam Ostolski w tekście z "Zielonych Wiadomości" porusza problem opieki medycznej osób starszych. To ważne w sytuacji, w której potrzeby emerytów i emerytek prawie zupełnie zniknęły z obszaru dyskusji publicznej, a oni sami traktowani są jako coś zupełnie przezroczystego, a jeśli już się ich zauważa - to jako coś co zawadza, przeszkadza, wolno się porusza i marudzi. Tekst Adama jest zwięzły i trafny, nie będę więc go specjalnie komentował. Chciałbym natomiast napisać o drugim końcu wiekowej osi - czyli o dzieciach.

Polska chorymi dziećmi stoi. Otworzenie portalu społecznościowego, wejście do autobusu, pracy, szkoły, uczelni - wszędzie tam napotkać można co najmniej jedną kartkę, plakat z apelem o pomoc dla ciężko chorego Szymona, Gosi, Jasia, Madzi. Mukowiscydoza, tuberkuloza, stwardnienie rozsiane, niepełnosprawność. Na każdej kartce - zdjęcie malca podłączonego do specjalnej aparatury, patrzącego się na nas swoimi wielkimi, smutnymi oczami. Pod spodem - opis przypadku, numer konta, dane fundacji. Apel o pomoc, każda wpłata się liczy.

A ty patrzysz na te cierpiące ślepia, na ludzki dramat każdego z tych dzieciaków. "Kurwa, i jeszcze z tymi dziećmi jebanymi, nie mogę!". Pomożesz Szymonowi, czy Gosi? Jasiowi, czy Madzi? A może wszystkim? Wpłacasz na każde konto po 10 zł, razem 40 zł. Przez chwilę czujesz, że zrobiłeś to co do ciebie należało. Następnego dnia los zanosi cię do innego autobusu, tramwaju, uczelni, sklepu. A tam: apel o pomoc dla ciężko chorego Jacka, Agaty, Zosi, Mateusza. W telewizji apel fundacji TVN, Pomagam, Nie jesteś sam.

Drapiesz się po głowie i wiesz, że na wszystkich nie wpłacisz, bo po prostu tyle nie masz. I zastanawiasz się, komu masz pomóc. Agacie? Zosi? Mateuszowi? Jackowi? To może Zosi. Ale czemu Zosi, a nie Agacie? Która cierpi bardziej? Tzw. "państwo polskie" stawia nas w pozycji konieczności dokonania wyboru - musisz zdecydować, czy pomoc należy się bardziej małemu Mateuszowi czy małemu Jackowi. Którego wybierzesz?

Pamiętam, jak na samym początku lat dwutysięcznych uderzyła mnie zwiększona ilość osób chodzących po ulicach miasta z wózkami ze złomem. Po latach wróciłem do tego wspomnienia i porównałem je z danymi dotyczącymi bezrobocia. Jak się okazuje, byłem (i wielu/wiele z nas również) świadkiem ówczesnej polskiej nędzy i społecznej zapaści, mającej swój kulminacyjny punkt tuż przed wstąpieniem Polski do Unii Europejskiej.

Mimo zmniejszania straszliwych podatkowych danin płaconych przez jedną z najbardziej prześladowanych grup społecznych - przedsiębiorców - nadal ta biedna grupa nie uczyniła nam raju na ziemi. Chorych dzieci nie ubywa, doskonałych prywatnych placówek, które w magiczny sposób, za grosze, rozwiązałyby problem jakoś nadal nie ma.

Ciężko chore dzieci, spoglądające na nas z plakatów, to produkt chorego systemu, bohatersko (nawiązując do Owsiaka i Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy) walczącego ze skutkami, a nie przyczynami tkwiącymi w nim samym.


piątek, 25 lutego 2011

Zagraj to jeszcze raz, Tom

Czyli kolejny tekst o tym, dlaczego SLD to nie lewica.

Tym razem do pisania prowokuje mnie Tomasz Kalita, kłamczuch prasowy SLD. Chodzi o wywiad z dzisiejszej Wyborczej. Zgodnie z regułą mistrza thrillerów, Kalita zaczyna trzęsieniem ziemi:

(...) Przecież SLD jako jedyny od lat domaga się rozdziału Kościoła od państwa, związków partnerskich czy finansowania in vitro. A kiedy będziemy mieli wpływ na rządzenie - to będzie kulturowa rewolucja.

W tym momencie czytelnik po raz pierwszy wypluwa na ekran monitora kawałki porannego posiłku (w przypadku autora - chleba z serkiem wiejskim "Piątnica"). Dalej napięcie już tylko rośnie:

Macie opinię technokratów, rwących się do władzy albo z PiS, albo z PO.

- Mamy ambicję zrobić dobry wynik i rządzić (...)

Zwróćcie uwagę! On nawet nie zaprzecza w kwestii "technokratów"!

Dalej jest już natomiast ta sama śpiewka, powtarzana do znudzenia. Poprzetykana umizgami i przebieraniem nogami do koalicji z PO:

- (...) nie narzekamy na prezydenta Bronisława Komorowskiego, któremu prof. Nałęcz doradza. W niektórych sprawach miło nas zaskakuje, choćby dlatego, że unika antagonizowania. Aleksander Kwaśniewski uszył płaszcz dla prezydentury i Komorowski gładko w niego wszedł.

Mrugnięcie okiem do BroKoma i pokłon dla Kwaśniewskiego. Ach, ten Kwaśniewski, unikający antagonizowania miłośnik spokoju i porozumienia. Wysłanie wojsk do Iraku było, jak wiemy, kolejnym tego przejawem. Pochylanie się Kalita ciągnie w odpowiedzi na następne pytanie:

Chcecie budować nową lewicę w kontrze do dorobku Kwaśniewskiego i Leszka Millera?

- Oni borykali się z piętnem postkomunizmu. Robili wiele, by udowodnić, że chcą budować demokrację, odpowiedzialnie transformować Polskę, zapewniać jej bezpieczeństwo w NATO i UE. I zdali ten historyczny egzamin. Zadaniem dla naszego pokolenia jest Polskę zeuropeizować. Bo my formalnie jesteśmy w Unii, ale kulturowo jesteśmy gdzieś na jej obrzeżach.

Postawcie sobie z jednej strony Kalitę i Napieralskiego, a z drugiej Tuska. A potem wymieńcie pięć różnic. Stawiam piwo zwycięzcy/zwyciężczyni.

- Młodzi ludzie wysiadają z samolotu z Londynu i od razu czują ten zaduch. Polska jest np. jednym z trzech krajów Unii, obok Malty i Irlandii, z tak surowym prawem antyaborcyjnym.

Abstrahując od tego, że Kalita najwyraźniej nie zastanawia, skąd ci młodzi ludzie wzięli się w Londynie in the first place, to warto przytoczyć słowa ulubieńca prasowego kłamczucha, Olka Kwaśniewskiego, z 2004 roku, wygrzebane przez Krzysztofa Tomasika:

Uważam, że ten trudny kompromis, jaki wypracowaliśmy kilka lat temu, choć nie rozwiązuje problemu, służy normalizacji sytuacji w Polsce.

Ole Olek! Ale ale, SLD przecież naprawdę zależy na liberalizacji prawa antyaborcyjnego, przecież nawet:

- gotowy jest (...) projekt liberalizacji ustawy antyaborcyjnej.

SLD zakończyło swoje rządy w 2005 roku. Mamy 2011. Co, chłopaki i dziewczyny, robiliście i gdzie byliście jako opozycja parlamentarna przez te 6 lat? Choć bardziej istotne jest pytanie, co SLD zrobiło w trakcie swoich rządów, by taki projekt przeforsować?

My nie możemy odpowiadać za błędy czy zaniechania innych rządów lewicowych. Oni zresztą mieli inne, ważne wyzwania.

Tłumacząc: co złego to nie my, a liberalizacja ustawy antyaborcyjnej i tak była mniej ważna od takich wielkich wyzwań, jak Unia Europejska, Irak, Afganistan, czy coś tam. W każdym razie czepiacie się.

Tymczasem przypominam, że napięcie stale rośnie:

- Może i Janusz Palikot próbował krzyczeć, ale jak zawsze wyszła z tego błazenada. Tylko SLD ma poważną ofertę zwiększenia swobód obywatelskich w Polsce.

Hahaha... o, znów resztki śniadania na monitorze : (

- Napieralski (...) uchronił ten kraj od fatalnego układu sceny politycznej, w którym nie byłoby miejsca na lewicę, a spór był toczony przez dwie konserwatywne formacje.

A Palikot potrafi tylko robić konferencje z wibratorem lub ze świńskim ryjem. Kończy się era polityków festiwalowych.

Będziecie z nim współpracować?

- Myśmy wielokrotnie wyciągali do niego rękę, ale on nie chce. Chcemy budować szeroki front centrolewicowy z Partią Kobiet, Zielonymi. Front ideowy.

Wyciąganie ręki do błazna potrafiącego robić tylko konferencje z wibratorem lub ze świńskim ryjem to zdecydowanie istota zmysłu politycznego SLD.

Wiele osób, także z "Krytyki" namawiało go, by współpracował z nami. Myślałem, że z tego powstanie jakieś środowisko kontestatorskie. To Sierakowskiego pytajcie, gdzie jest jego bunt? Oni nie muszą się już buntować, bo tam w lokalu jest dobra muzyka, jest dobre piwo i jest fajnie.

Nie to co na Rozbrat, prawda... ? Wyczuwam żal i tęsknotę w głosie Pana Tomasza. A w podtekście pójście z SLD jako synonim buntu i kontestacji. Pisałem już, że to naprawdę mocny wywiad?

- Chcemy być lewicą XXI wieku. Państwo w wydaniu socjaldemokracji XXI wieku to duża galeria handlowa, w której zrzucamy się na wejściu i korzystamy z podstawowej infrastruktury. Za resztę musimy dopłacić.

O! Znów zdarzyło się mu powiedzieć prawdę! Podziękujmy Panu Tomaszowi za tę zajebiście trafną metaforę socjaldemokracji XXI wieku. Serio, świetna jest, aż żałuję, że to ja pierwszy na nią nie wpadłem.

- Chcemy, by państwo określiło, za co i w jakim stopniu jest w stanie płacić. Np. bezpłatne studia są de facto już fikcją. Zdecydowana większość studentów za nie płaci. Może lepiej by było stworzyć sensowny system stypendialny?

A może tak sp*****aj? Nadrenia Północna Westfalia zniosła właśnie czesne głosami twoich kolegów z eSPeeDee, Zielonych i Die Linke, zaś następny w kolejce do tego jest Hamburg.

- Dziś wielu pracowników jest zmuszanych do samozatrudniania, zakładania firm. To jest prawdziwe rozbójnictwo, ich też musimy reprezentować, bronić interesów drobnych przedsiębiorców.

Po raz kolejny Pana Tomasza nie stać na głębszą refleksję. Nie trzeba być intelektualnym orłem, by wiedzieć, że samozatrudnienie niekoniecznie równa się dziś drobny przedsiębiorca. Tak jak praca na umowę o dzieło nie równa się wolny zawód. W obydwu przypadkach jest to raczej życie z groszy wypłacanych w śmieciowej pracy przez skur****na kapitalistę, dla niepoznaki zatrudniającego cię przez cwaniaków z outsourcingu, zarabiających na tym, że łaskawie dają ci pracę. Ale, czego ja oczekuję.

- I zostało tylko dwóch Leszków, nierozumiejących tego, co się w Polsce i na świecie stało: Leszek Balcerowicz i zafascynowany liberalizmem gospodarczym Leszek Miller.

... i zafascynowany Leszkiem Millerem Grzegorz Napieralski, niezwykle szanujący doświadczenie i polityczną mądrość byłego premiera.

Dalej jest już z mojego punktu widzenia niezbyt ciekawy bełkot... tzn. stopniowanie napięcia, aż do konkluzji:

- Dzięki Napieralskiemu do polityki weszło całe pokolenie młodych ludzi, sekowane wcześniej przez starszych towarzyszy. Ci ludzie są teraz radnymi, a za chwilę wejdą do parlamentu.

Pan Tomasz nam grozi chyba... Bo chyba ciężko rozpatrywać w kategoriach nadziei na jakościową zmianę wejście na scenę polityczną bezideowych wychowanków Millera i Kwaśniewskiego.

czwartek, 17 lutego 2011

Między clicktivismem a ruszeniem dupy

Dziś odbył się ogólnopolski protest przeciw wprowadzeniu odpłatności za drugi kierunek studiów. A ogólnopolski protest wygląda tak:

Ok. 50 osób w Warszawie
Ok. 20 osób w Łodzi
Ok. 20 osób we Wrocławiu
Ok. 30 osób w Poznaniu
Ok. 40 osób w Krakowie

Minister edukacji, która jednocześnie jest prezydentem prywatnej uczelni wyższej, zamierza Wam, drodzy studenci, z***ać prawo do bezpłatnej edukacji wyższej. Chce wam zabrać, drogie studentki, stypendia motywacyjne, do których prawo zdobywacie sobie bardzo dobrymi wynikami w nauce. Wreszcie, droga kadro - wam chce wcisnąć "współpracę" z biznesem i poprzez zakaz dwuetatowości - popchnąć w kierunku umów cywilnoprawnych i samozatrudnienia.

Ten post nie jest kierowany do zwolenników odpłatności za studia - w części młodocianych i nieco starszych korwinistów, w części - pożytecznych idiotów. Ten post jest skierowany do was, koledzy i koleżanki. Bo dzisiejszy dzień doskonale mówi sam za siebie.

Boli was przecież reforma Kudryckiej (vel Ernst&Young). Wkurwiacie się na to, że cichaczem rząd, który sami wybraliście zrobił was w konia zabierając stypendia motywacyjne. Słyszycie, jak Kudrycka mówi o tym, że studia dzienne to studia wybierane przez dzieci z bogatych domów - i gdy wam ktoś w ten sposób pluje w twarz udajecie, że to deszcz pada.

Droga kadro, szlag was trafia, gdy po raz kolejny słyszycie te, za przeproszeniem z dupy wzięte, nie trzymające się kupy uzasadnienia dla "reform". Zgrzytacie zębami na mędzenie o konkurencyjności i menedżerskim zarządzaniu uczelnią. Wreszcie - zdajecie sobie sprawę, że elita tego świata już zdecydowała o naszym miejscu w globalnym układzie sił i jakie to jest miejsce. Miejsce pariasów, "zaplecza biznesu", wymarzonego kapitalistycznego rezerwuaru niewolników, jeszcze przepraszających za to, że nadal mamy za wysokie podatki, za sztywne prawo pracy i zbyt roszczeniowe związki zawodowe.

Drodzy koledzy, drogie koleżanki, droga obecna i przyszła kadro - wy to wszystko widzicie, wy to wszystko wiecie. A mimo to - nic z tym nie robicie. Lubicie ponarzekać, załamać ręce, wreszcie kliknąć na fejsie "Dołącz do grupy" albo "Wezmę udział". Niestety, żaden reżim od tego się jeszcze nie załamał. Pojękiwania i marudzenie pod nosem powodują, że dzień protestów przeciw odpłatności za drugi kierunek studiów ma mniej więcej taką samą (albo gorszą) siłę przebicia niż Międzynarodowy Dzień Kota. Lepszy od was był Dominik Taras i wszyscy ci od beki z krzyża.

Moje podstawowe pytanie do was brzmi: Jeśli nie chce wam się ruszyć dupy teraz, dzisiaj, pójść na niecałą godzinę i powiedzieć: "Nie zgadzam się" - to kiedy wam się zachce? Podejrzewam, że z równą łatwością Kudrycka z Tuskiem ukradliby wam ubrania razem z bielizną - wy zaś stalibyście, mrugali oczami i pytali się zaskoczeni: "Ale co? Ale jak to?". Chwilę byście pomarudzili, że zimno, i że dlaczego, po czym spuścili głowy i poszli szukać nowych szmat. Bo ostatecznie przecież co z tym można zrobić, pewnie tak trzeba, jak powiem, że mi się nie podoba to wyjdę na pieniacza, a w sumie to w Europie Zachodniej rząd kradnie ubrania od dawna.

Są takie momenty, że od marudzenia pod nosem, pisania tekścików na swoje aktywistyczne portaliki i klikania "Lubię to!" na Facebooku należy przejść do ruszenia dupy i wydarcia ryja. I mam niestety dość dojmujące poczucie tego, że wy jeden z tych momentów właśnie przespaliście.

poniedziałek, 7 lutego 2011

Prawdziwy ekspert

Dzisiaj krótko, w zasadzie w formie przeglądu internetowej prasy. Wchodzę na łódzką Wybiórczą, i moim oczom ukazuje się taki oto tytuł:

Ekspert Ernst&Young: Łódź jest fajna, trzeba to poczuć

Lepszego epilogu do dwuczęściowego tekstu o kreatywności nie mogli mi sprezentować :) Co mówi ekspert Ernst&Young?

Łodzianie powinni myśleć optymistycznie i więcej się uśmiechać. A przede wszystkim zauważyć, że Łódź jest fajna. Tego nikt z zewnątrz nie może pokazać, trzeba to poczuć.

... naprawdę? Z drugiej strony, to jest w końcu ekspert z Ernst&Young. W zasadzie, to można pozostawić bez komentarza - poza delikatnym ukłuciem w solidarność branży cwaniaków robiących nas w ch**a. I do tego, żart obrazkowy!

piątek, 28 stycznia 2011

Kreatywna propaganda cz. 2

Zgodnie z zapowiedzią ciąg dalszy nastąpił. Przyjrzyjmy się więc samej idei kreatywności, za punkt wyjścia biorąc wspomniany już łódzki przykład "przemysłów kreatywnych".

Idea "kreatywności" leży w płynnokapitalistycznym słowniku zaraz obok "elastyczności". O ile płynni kapitaliści domagają się, byśmy byli, przede wszystkim, zawsze "elastyczni" (przychodzili i odchodzili w miarę ich, a nie naszych, potrzeb); o ile "elastyczność" to główny składnik ponowoczesnego kapitalistycznego tortu, to "kreatywność", wraz z zestawem kilku innych określeń (typu "lubiący wyzwania", obowiązkowo wpisywanych do cefałek), jest lukrem, ozdobnikami, wreszcie: wisienką na torcie. I jak to z wisienkami na torcie bywa - dostępną dla nielicznych.

Czym jest kreatywność? Nudna słownikowa (Ok, nie tyle słownikowa, co z Wikipedii, lenistwo, przeprosiak) definicja mówi:

Kreatywność (postawa twórcza; od łac. creatus czyli twórczy) - proces umysłowy pociągający za sobą powstawanie nowych idei, koncepcji, lub nowych skojarzeń, powiązań z istniejącymi już ideami i koncepcjami. Myślenie kreatywne, to myślenie prowadzące do uzyskania oryginalnych i stosownych rozwiązań.

Zaś internetowa wersja Słownika Języka Polskiego o słowie "kreatywny" mówi:

tworzący coś nowego lub oryginalnego

Tak więc jest tu już kilka ważnych informacji. Mowa jest o "nowych ideach, koncepcjach" i o "oryginalnych i stosownych rozwiązaniach". Definicja nie określa i tym samym nie ogranicza możliwości stosowania pojęcia "kreatywności" do konkretnego obszaru np. gospodarki, polityki, i tak dalej. Tyle więc teoria...

W praktyce, hasło "kreatywności" jest częścią propagandowej nowomowy zaprzęgniętej do kolejnej odsłony klasowej walki. Bardzo trafnie pisze o tym Elizabeth Dunn w "Prywatyzując Polskę", analizując nowe koncepcje osoby, które pojawiły się w polskiej wersji kapitalizmu, za przykład biorąc reklamę napoju Frugo:

Pojęcia, tak błyskotliwie i zabawnie użyte w reklamie frugo, były częścią większego procesu, w którym niektórych ludzi kategoryzowano jako "elastycznych", "racjonalnych" i "indywidualistycznych", podczas gdy innym przylepiano etykietę "biernych", "kolektywistycznych" i "sztywnych", a więc a priori niezdolnych do odegrania wiodącej roli w "transformacji" ekonomicznej".

Od premiery reklam Frugo minęło już 15 lat, a stanowić może ona wciąż bardzo dobry punkt odniesienia do analizy "kreatywności", szczególnie zaś idei "przemysłów kreatywnych". Czym są przemysły kreatywne? Definiowane są one na tej granciarskiej stronie jako działalność w nast. obszarach:

1. Sztuka (sztuki performatywne i fotografia, sztuki wizualne i wydarzenia artystyczne itd.).
2. Media i rozrywka (film, sektor audiowizualny, literatura i dziennikarstwo itd.).
3. Usługi biznesu kreatywnego (design, moda, architektura, nowe media i gry, reklama itd.).

Jak widać, są to ci, którzy robią w nadbudowie (wulgarny marksizm FTW!). Bądź, innymi słowami: "wytwarzający i wykorzystujący prawa własności intelektualnej”. Poprzez przemysł kreatywny i takie jego zdefiniowanie kojarzy się jednocześnie samą ideę kreatywności z kilkoma wąskimi, określonymi grupami. Kreatywni stają się więc tylko ci, którzy zajmują się tworzeniem opakowań, obrazów, znaków, nie zaś produktów. Jest to oczywiście w pełni zgodne z dość starą już wiedzą o tym, że to opakowanie tworzy produkt, że to otoczka jest tym, co jest pożądane i konsumowane. Konsekwencją - "uwolnienie się" wielkich korporacji od "ciężkiej" produkcji na rzecz "lekkiego" marketingu (No Logo etc.). Idea przemysłów kreatywnych jest więc integralnym elementem organizacji współczesnego globalnego porządku - ale o tym kiedy indziej.

Wracając do głównego wątku - idea "przemysłów kreatywnych", by mogła zaistnieć, potrzebuje negatywnego punktu odniesienia. Jest nim oczywiście zwykły przemysł, ale także bardzo duża część usług - i wszyscy, którzy w tych sektorach pracują. Tak jak w reklamie frugo i polityce marketingowej i wewnętrznej Alimy Gerber w początkach lat '90 - negatywnym punktem odniesienia są "robole", wszyscy ci nieelastyczni i niekreatywni ludzie.

Na przykładzie "kreatywności" widać jak na dłoni, jak łatwo dochodzi z klasistowską motywacją do fałszerstwa słów i manipulacji nimi. Bo czy każdy i każda pracująca w designie, dziennikarstwie, nowych mediach etc. - jest kreatywna/y? Przecież spora część webdesignerów i/lub programistów stawiając stronę za stroną nie jest ani trochę kreatywna - wykorzystując w pracy raz za razem te same szablony (często darmowe), te same metody i rozwiązania, stworzone przez kogoś zupełnie innego. Moda na fotografię, panująca od już jakiegoś czasu, przynosi ze sobą zalew amatorów i pół-amatorów, robiących wciąż te same, pozujące na artystowskie, czarno-białe zdjęcia. Część z nich trafia w końcu do zawodu, gdzie... z reguły będzie robiła dokładnie to samo.

Przykłady można by mnożyć. Ich ostatecznym, głównym wcieleniem jest natomiast postać hipstera, będąca zupełnie nieintencjonalnie parodią samej siebie. Hipster to doskonałe ucieleśnienie bezmyślnego etykietowania "kreatywnością", gdzie idea zostaje utożsamiona ze stylem i pozą, które ostatecznie często za wiele wspólnego z faktyczną kreatywnością nie ma.

Znów przydatny będzie przykład Alimy Gerber. Dunn pisze o wartościowaniu pracy w Alimie, i związanych z tym procedurach oceny pracowników i poszczególnych stanowisk pracy w firmie:

(...) mimo, że poszczególne stanowiska pracy miały być oceniane za pomocą określonych kryteriów, bardzo często już sam typ stanowiska decydował o liczbie punktów, jaką mu przyznano. Widać to wyraźnie w (...) kluczu analitycznym dla kategorii "innowacyjność i kreatywność". (...) W ten sposób pracownik produkcyjny otrzymuje zero punktów za "innowacyjność i kreatywność" z definicji, a nie w wyniku empirycznej analizy jego zadań.

I dalej:

Proces oceny nadawał systemowi autorytetu "obiektywizmu i naukowości", ukrywając społeczną naturę władzy w przedsiębiorstwie. (...) Firmie zależało, aby robotnicy i związkowcy przestali protestować przeciwko rosnącym różnicom w wysokości wynagrodzeń i dodatków.

Tymczasem, pracownicy i pracownice produkcyjne Alimy wykazywały się niekiedy olbrzymią innowacyjnością i kreatywnością, wyniesioną jeszcze z czasów socjalistycznej gospodarki niedoborów - obmyślając proces produkcji i przestawiając maszyny tak, by można było wyprodukować coś z tego, co akurat było pod ręką. Było to możliwe tylko dzięki inwencji i kreatywności pracowników i pracownic produkcji, którzy/e posiadali największą wiedzę na temat funkcjonowania linii i maszyn.

Zestawiając to ze smętnymi hipsterami w obcisłych spodniach, zajmujących się dizajnem i projektami trzeba dojść do konkluzji, że posiadanie iPhone'a, iPada, Maca, cyfrowej lustrzanki i/lub umiejętności założenia strony na Wordpressie nie czyni nikogo kreatywnym. Tak samo, jak umiejętność posługiwania się Photoshopem. Coś takiego jak klasa kreatywna nie istnieje. Jest tylko banda cwaniaków i pozerów, której istnienie ma rację bytu tylko dzięki odgrywaniu przez nich określonej kreacji grupy, która jest bardziej twórcza/kreatywna/elastyczna/kulturalna - i przez to lepsza. W historii walk klasowych nie jest to zasadniczo nic nowego.

***

Starałem się w tej notce z grubsza nakreślić możliwość krytyki operowania w dyskursie publicznym kilkoma pojęciami, przede wszystkim "kreatywności" i "przemysłów kreatywnych", fałszujących i manipulujących rzeczywistością na korzyść wyżej postawionych i bardziej uprzywilejowanych w społecznej hierarchii. Bo, szczerze mówiąc, nic mnie tak ostatnio nie wkurwia jak mędzenie o "przemysłach kreatywnych" właśnie.

Kreatywna propaganda cz. 1

"Łódź stolicą przemysłów kreatywnych" - słyszę, i dostaję kurwicy. Kurwica zamienia się w poczucie bezsilności, gdy czytam, jaką kwotę włodarze miasta przeznaczyli na to, by ktoś pomiział ich ego i wykonał trochę propagandowej roboty średniej jakości. Ale od początku:

Dziewięć miesięcy temu miasto (a raczej miejscy urzędnicy, kto dokładnie - nie wiem) zamówiło opracowanie strategii promocji "marki Łódź". Zająć się tym miała agencja, uwaga: Demo Effective Launching (LOL z nazwy). Za trudy pracy zakończonej powiciem nieokreślonego memłania o kreatywności agencja dostała, bagatela, 600 tysięcy złotych. Memłanie sprowadza się do (oddajemy głos Wybiórce):

(...) Hasła: "Łódź centrum przemysłów kreatywnych". Miasto ma czerpać z kultury offowej, designu, mody i przekonywać Polskę, że jesteśmy twórczy i niepowtarzalni.

Czyli do czegoś, co już Łodzianie i Łodzianki wiedzą i za czym kilka różnych środowisk lobbuje. Co do powiedzenia ma w związku z tym agencja Demo?

Przedstawiciele Demo Effective Launching, krakowskiej agencji, która dokument przygotowała, już na początku prac zapewniali, że nie chcą łodzian zaskakiwać, tylko pokazywać to, co w Łodzi najlepsze.

I wziąć za to 600 tysięcy złotych. Za pokazanie Łodzianom i Łodziankom co mają najlepszego w swoim mieście. Oj, chyba niezbyt Ci mieszkańcy i mieszkanki miasta w oczach Krakusów z Demo rozgarnięci...

W związku ze strategią widzę dwie kwestie. Pierwsza to oczywiste, radosne marnotrawstwo publicznych pieniędzy, idiotyzm płacenia 600 tysięcy złotych za, cyt. za klasyczną empetrójką: "słodkie pierdzenie". Słusznie obśmiany już przez pewną część Łodzian i Łodzianek. Chętnie przyłączę się do grona szyderców (bo kto nie lubi wyżywać się na słabszych? :)).

Wraz ze strategią zostało stworzone filmowe promo (film promujący strategię promocyjną marki, mającej promować Łódź).



I zastanawiam się tylko, jaki procent budżetu opracowania strategii został przeznaczony na zrobienie tego powyżej. 1%? 5%? 10%? Jeśli ktoś ma dostęp do takiej informacji, to bardzo proszę o podzielenie się. Będziemy wtedy wiedzieć, ile zapłacono za filmik, który wykonać może każda i każdy, kto zna się chociaż trochę na montażu i obluczy dwa, trzy tutoriale dot. Adobe AfterEffects. Nie wierzycie? Specjalnie dla Was, a w szczególności dla Pana Marka, link do takiego tutoriala. Jak widzicie, chłopaki i dziewczyny z Demo nie przyjrzeli się mu za dobrze, bo do filmiku nie wrzucili nawet motion blur'a. Panie Marku! Z pewnością w Wydziale Promocji jest ktoś, kogo byliby Państwo w stanie wysłać na dwumiesięczne szkolenie z AfterEffects. Zaręczam, że koszt tego będzie znacznie mniejszy niż płacenie agencji Demo czy jakiejkolwiek innej.

A teraz trochę poważniej: Czym, jeśli nie strategiami promocji miasta i "marki Łódź", zajmuje się łódzki Wydział Promocji? Bo jeśli do zadań, które niewątpliwie w zakresie kompetencji tego wydziału się znajdują, zatrudnia się zewnętrzną agencję promocji, za usługi której miasto musi wydusić 600 tysięcy złotych, to pojawia się zasadne chyba pytanie: o co tu chodzi? Jak widać, akurat taki outsourcing nie obniża, a zdecydowanie podnosi, koszty. Może być to oczywiście zaskoczenie dla Pana Cieślaka, przyzwyczajonego do trzepania przez inwestorów grubej kaski na redukowaniu kosztów pracy dzięki outsourcingowi, ale jednak tak jest. Tak więc lekcja do zapamiętania: nie każde przerzucanie kosztów na zewnątrz jest opłacalne. Co więcej, z reguły nie jest ono opłacalne w przypadku zdecydowanej większości usług publicznych, dla nikogo. Poza właścicielami firm, do których trafia miejski szmal w przypadku wykonywania takich usług. Ale to materiał na inną notkę.

Tak więc dość już złośliwego przypierdalania się do strategii promocji "marki Łódź", stworzonej przez agencję Demo. Drugą kwestią, obszerniejszą, jest delikatnie już wprowadzona idea "kreatywności". Ale jej będę czepiał się w drugiej części notki, czyli ciąg dalszy nastąpi.

poniedziałek, 24 stycznia 2011

Klub Polskich Nieudaczników

Zostawiam na razie serię "Wypłacz mi tako rzeke" i przerzucam się w tym poście do bardziej kulturoznawczych rozważań. Materiału dostarczyły zajęcia dot. filmowych granic i sąsiedztwa Polski i Niemiec dr Konrada Klejsy (credits muszą być, no bo jak).

Wytrzymać nie można z tymi Polakami [...] jak nie zapierdolą samochodu, to mandat. Jasne, Grunwald przy mnie to chuj*

Przygotowując się do zaliczenia zajęć z tematu Współczesne pogranicze i emigracja zarobkowa natknąłem się na kilka ciekawych rzeczy dotyczących polskich migrantów w Niemczech. Zostawię na boku kilka oczywistych większości z Was informacji na temat kiepskiej - by nie powiedzieć chujowej - sytuacji polskich pracowników kontraktowych robiących w Niemczech po 1989 roku. Ot, standardowy los sporej części migrantów. Chociaż, z drugiej strony, może być to ultrakrótkie wprowadzenie do tematu Klubu Polskich Nieudaczników.

Klub, założony w Berlinie przez szóstkę polskich emigrantów-intelektualistów, jest dokładnie tym, o czym mówi nazwa: stowarzyszeniem nieudaczników. Jak mówi Wikipedia (shame on me) zarząd klubu tworzą Piotr Mordel, Joanna Bednarska, Adam Gusowski i Wojtek Stamm. Ten ostatni to emigracyjny pisarz, jeden z kilku takich, by wspomnieć jeszcze Janusza Rudnickiego, Dariusza Muszera czy Leszka Oświęcimskiego. O tym, co robi klub możecie przeczytać tu i tu.

Nie miałem na razie okazji i możliwości zapoznać się z prozą któregokolwiek z nich (poza króciutkimi fragmentami) - zamierzam nadrobić w najbliższym czasie (czyli jutro). Natomiast z tego czego się dowiedziałem obraz twórczości wspomnianych pisarzy oraz Klubu Polskich Nieudaczników jest czymś, co ciężko było by mi pominąć. No bo tak: bezrobotni emigracyjni pisarze, intelektualiści, nie tylko nie boją się powiedzieć: "nie wyszło mi, jestem nieudacznikiem". A to jest przecież zdanie, które w kulturze "Keep smiling!" jest zwyczajnie niemożliwe, that's not even an option. Więc nie tylko mówią: "jesteśmy nieudacznikami" - ale autoironię, parodię, satyrę, humor - przekuwają w ostrą broń. Przeciwko czemu? Na tyle na ile zdążyłem wyczytać z kilku źródeł** - przeciwko kulturze klas uprzywilejowanych i dominującemu dyskursowi.

Na kulturoznawstwie strasznie często, prawie do porzygania, pojawia się Bauman (tzn. fizycznie raz się pojawił). Ale mimo, że do porzygania, to warto jego, i nie tylko jego, refleksje na temat figury migranta jako naczelnej i koniecznej dla zrozumienia współczesnego świata, cytować i upowszechniać. Oczywiście, migrant z upper-middle class Pierwszego świata migrantowi-robotnikowi z Północnej Afryki nierówny. Niemniej, pozycja migranta pozwala rzucić wyzwanie władzy, zakorzenionej w języku i instytucjach - poprzez bycie "pomiędzy".



Szczególna pozycja polskich migrantów - bezrobotnych nieudaczników - pozwala zanegować więc nie tylko ideę państwa narodowego, ale także, in the long run, neoliberalne dogmaty. Bo, jak w moim przekonaniu słusznie, zauważa Brygida Helbig-Mischewski: Niemiec-menel przestaje być bowiem Niemcem, traci pozycję przedstawiciela kultury uprzywilejowanej. Na tym poziomie najłatwiej o udaną komunikację międzykulturową. Nie tyle więc sama niemieckość czy polskość jest powodem nieporozumień, ile projektowany na przynależność narodową status społeczny***.

Migranci, będący przecież w większości proletariatem, robotnikami, pracownikami - sprzedającymi swoją pracę za grosze, dzieląc życiowe doświadczenie z under i lower class kraju, do którego przybyli - przerzucają mosty ponad państwowymi granicami. Jak bardzo może być to skuteczne, jeśli chodzi o sabotowanie systemu w którym żyjemy - nie wiem. Ale wiem, że rola migranta jest i będzie w kwestii obalania tego, i tworzenia następnego systemu - znaczna.

Na koniec, na marginesie, ładny, i w ogóle niewulgarny cytat:
[...] Polska jest tam, gdzie ja, a nie tam, gdzie ona****


* J. Rudnicki, Złodziej mandatów, w: tegoż, Mój Wehrmacht, s. 127; cyt. za: A. Artwińska, Między Polską a Niemcami. Literatura "emigracyjna" a postkolonializm, Przegląd Humanistyczny 2010, nr 2. (pdf)
** A. Arwińska, dz. cyt.
B. Helbig-Mischewski, Penis w opałach. Doświadczenia kastracji i strategie odzyskiwania mocy w literaturze kilku migrantów polskich w Niemczech, Teksty Drugie, 2009, nr 6. (pdf)
*** B. Helbig-Mischewski, dz. cyt., s. 167
**** A. Arwińska, dz. cyt., s. 36